piątek, 20 kwietnia 2012

Reguła na gniota


Po odłożeniu „Reguły dziewiątek” autorstwa tego samego Terrego Godkinda, którego tak wcześniej chwaliłam przychodzi mi do głowy tylko jedno – Terry dlaczego to zrobiłeś? Przyznaję wśród swoich dwunastu książek miał lepsze i gorsze, ale nie sądziłam, że jest w stanie stworzyć takiego GNIOTA. 

Jeśli jeszcze tego nie czytaliście, to nawet nie próbujcie. Bo jeśli znacie cykl Miecz prawdy ta książka tylko wam go zepsuje, a jeśli go jeszcze nie znacie, stwierdzicie, że nie warto sięgać po cokolwiek, co napisał Goodkind. Swoją drogą ciekawe dlaczego właśnie tą fatalną książkę zadedykował swojej żonie? Kobieta musi być chyba bezkrytycznie zakochana…

Mniejsza z tym. Do teraz nie wiem na czym reguła dziewiątek dokładnie polega, ale to nie mój największy ból. Najbardziej boli mnie to, że książka opowiada beznadziejną i w gruncie rzeczy nudną historię, jest wręcz boleśnie wtórna w stosunku do pozostałych książkę Goodkinda, pełna dłużyzn, a bohaterowie zachowuję się zupełnie bez sensu.


Z „Regułą dziewiątek” jest dokładnie tak jak powiedziała moja koleżanka – jest to książka właściwie tylko dla tych, którzy Goodkinda znają, bo  w pewnym sensie jest kontynuacją Miecz Prawdy, ale według mnie Terry nie napisał jej z czytego natchnienia, a dla pieniędzy. Zresztą to samo zrobił sprzedając prawa do filmu i pozwalając, żeby z wspaniałej książki jakim bjest Pierwsze prawo magii serial zrobił twórca Xeny… Sam Raimi. I tu szacunek w stronę Rowling, bo choć sprzedała prawa do Harrego Pottera, film był dokładnie taki jak książka, czego osobiście dopilnowała. Terry w tym czasie najpewniej jeździł sobie formułą, żeby potem wrzucać zdjęcia do Internetu.

Z „Reguły dziewiątek” dowiadujemy się
·     Tego, że Terry nie rozumie sztuki współczesnej i woli tradycyjne landszafty z górsko-leśnymi widoczkami, które maluje jego główny bohater Alexander (a także on sam).
·     Jakie kobiety lubi Terry, czyli dokładny opis jego żony Jeri.
·     Tego, że lubi mieć przy sobie swojego glocka i umie go używać (a na pewno chciałby sobie postrzelać do złych ludzi)
·     Tego, że kluczową rolę w jego życiu odegrał jego dziadek (w Mieczu prawdy tez był ważną postacią)
·     Tego, że kocha życie i zrobi wszystko, żeby go bronić, bo jest tak szlachetny, że aż chce się….

Czy to miała być autobiografia? Miałam nadzieję, że nie, ale tak, to jest coś w tym rodzaju.

Cała historia zaczyna się w dniu urodzin głównego bohatera Aleksa Rahla (tak, tak, z tych Rahlów). Udaje mu się uniknąć wypadku samochodowego, z którego ratuje piękną nieznajomą – Jax, otrzymuje nieoczekiwany spadek, a do tego musi spławić natrętną dziewczynę Bethany. Wszystkie te zdarzenia wbrew pozorom są ze sobą powiązane i są wynikiem, jak to zwykle u Terrego bywa, przepowiedni. I tak Alex podobnie jak kiedyś Richard, będzie musiał stawić czoła złym,  żądnym władzy ludziom o komunistycznych zapędach.

Jednak o ile Richard ewoluował do zaszczytnej roli zbawcy świata przez kilka książek, to Alex dosyć szybko sięga po swojego glocka i z wrażliwego artysty staje się bezwzględnym zabójcą. Wszystko oczywiście w imię wyższego dobra, obrony wolności itd. Generalnie usprawiedliwia się tak samo, jak Amerykański rząd tłumaczył rozpoczęcie wojny w Iraku plus powtarza „z mordercami nie negocjuję”. A mordercy jak to zwykle bywa są tępymi osiłkami nadzorowanymi przez  inteligentnych acz okrutnych geniuszy zła. I tak jak Aleks jest do omdlenia szlachetny, tak oni są do szpiku kości źli. Wszystko czarno na białym, żeby nie było wątpliwości.

Niestety tą książka Terry pokazał, że najwyraźniej jest autorem jednego przeboju i nie potrafi wstanie wymyślić nic nowego. Pewnie dlatego wrócił do Miecza prawdy „Wróżebną machiną” skądinąd przeciętną książką. Chyba napiszę do niego list, tak mnie wkurzył tymi dziewiątkami. Chociaż jedne co naprawdę mu się w tej książce udało to pomysł ze szpitalem psychiatrycznym;] Cała reszta jest pełna absurdów takich, jak to, że geniusze zła równoległej rzeczywistości odwiedzający nasz świat przez lata nie nauczyli się korzystać z broni palnej, którą chcą tam przenieść, albo śledzą bohatera przez telefon komórkowy chociaż w naszym świecie ich magia nie działa, a na technice nie za bardzo się znają. Tych wspaniałości jest o wiele więcej… Ale naprawdę szkoda się w nie wczytywać. 

Autor: Terry Goodkind
Tytuł: Reguła dziewiątek
Wydawnictwo: Rebis 2010

sobota, 14 kwietnia 2012

Gizmo też była kobietą czyli Gizzy is the shizzy

Taki oto przecudnej urody t-shirt znalazłam dziś w internecie. Cóż to za feministyczny manifest! Nagle wszystko stało się jasne, Gizmo tak naprawdę nazywał się Gizzy i był shizzy czli mogwaiką. Teraz już wiem dlaczego inne gremliny zawsze go dyskryminowały, spychały na dalszy plan i biły. Świetnie reprezentujesz naszą płeć Gizzy! Wstydziłabyś się! i dlaczego w dwójce przebierałaś się za Rambo a nie za Ripley co? T mała futrzana zdrajczyni jajników!


Jakbyście mimo wszystko chcieli mieć to "so cute taht is sick" cudo w swojej szafie, można je znaleźć w tym oto sklepie.
 

piątek, 13 kwietnia 2012

Igrzyska śmierci jeszcze raz

Czytanie książek po obejrzeniu filmu zawsze wydawało mi się bez sensu. Przede wszystkim dlatego, że jeśli najpierw obejrzymy film to już nigdy nie będziemy w stanie stworzyć własnej wizji bohaterów, a ich twarze na zawsze już będą dla nas twarzami aktorów (odwrotnie było tylko z Boromirem). Tu zupełnie na marginesie współczuję wszystkim, którzy obejrzeli trylogię Jacksona zanim przeczytali trylogię Tolkiena, bo nie wiem czy uda im się uciec od wizji Sama beznadziejnie zakochanego w poczciwym Frodo…

Mniejsza z tym, jeszcze kiedyś wrócę do tematu pt. – „nie mam pojęcia za co Jackson dostał Oscara?” kiedy będę w wyjątkowo złośliwym nastroju. Dziś w takim nie jestem, bo właśnie skończyłam czytać „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins i jestem zachwycona nie tylko samą książką, ale jeszcze raz  Garrym Rossem, który naprawdę po mistrzowsku przeniósł jej powieść na duży ekran.


W niecałe dwa tygodnie po obejrzeniu filmu przeczytałam książkę Suzanne Collins i choć przez cały czas wiedziałam jak skończy się ta historia, dawno już nie zostałam tak pochłonięta przez żadną książkę.

Zasadniczo historia jest ta sama, ale w książce jak to zwykle bywa otrzymujemy o wiele więcej szczegółów niż w filmie, które nie tylko pogłębiają kontekst całej historii, ale także samą postać Katniss. 

Oprócz wszystkich atutów, które wymieniłam opisując film, bez wątpienia największą zaletą książki jest pierwszoosobowa narracja Katniss. Surowa, szczera prowadzona krótkimi, konkretnymi zdaniami, jest dokładnie taka, jak główna bohaterka powieści.  I choć nie budzi gorącej sympatii od samego początku, to z każdą strona zaczynamy coraz mocniej jej kibicować. 

Często podkreślam, że dobry bohater musi być jak Bruce Willis w „Szklanej pułapce” tzn. nie może odnieść zwycięstwa za cenę złamanego paznokcia – musi zapłacić za nie własnym potem, adrenaliną i krwią. Co to było by za zwycięstwo gdyby przyszło zbyt łatwo? Naprawdę uwielbiam takich bohaterów, którzy mają pod górkę. I to wcale nie z chorej fascynacji ich cierpieniami, ale dlatego, że tacy bohaterowie obnażają bardzo ważna prawdę – nie ma zwycięstwa bez poświeceń. Katniss to wie i za to uważam Suzanne Collins za naprawdę dobrą pisarkę.

Tytuł: Igrzyska śmierci
Autor: Suzane Collins
Wydawnictwo: Media rodzina 2011


wtorek, 10 kwietnia 2012

Napalona wilkołaczka na tropie złych mutantów


Jeden z moich znajomych, któremu podrzuciłam „Zew nocy” Keri Arthur, powiedział mi, żebym trzymała z daleka od niego kolejne części tej historii, bo jak już zacznie się czytać, to nie można przestać. 
Inna koleżanka, powiedziała mi, że nie można czytać tego książki w środkach komunikacji miejskiej, bo wiadome opisy są tak sugestywne, że człowiek chce się rzucić na któregoś ze współpasażerów. i to właściwie uważam już za najlepszą rekomendację dla Keri Arthur.

Ja z jej książkami Arthur mam podobnie – wiem, ze to bzdurki, wiem, że mogłabym czytać coś ambitniejszego, wiem że sceny seksu są napisane na jedno kopyto, ale.. i tak czytam. Może po prostu każdy musi czasem przeczytać coś takiego dla relaksu? 



Oceniając książki Keri Arthur po okładkach łatwo można się pomylić co do tego, że chodzi o ten sam rodzaj paranormalnego romansu, do którego należy „Zmierzch”. Tymczasem „Wschodzący księżyc” nie tylko został napisany rok wcześniej ale też śmiało można go określić mianem anty-Zmierzchu, bo choć rzeczywiście mamy tu wilkołaczo-wampirze romanse, to bynajmniej nikt nie czeka z seksem do ślubu.

Seks, seks i jeszcze raz seks. To niemal główny wątek tej powieści.  Bohaterka cyklu Zew nocy Riley Janson, jest w połowie wilkołakiem, a w połowie wampirem, a w świecie stworzonym przez Keri Andreson wilkołaki prze cały tydzień kiedy księżyc dochodzi do pełni czują dziką potrzebę uprawiania seksu. Pech chce, ze właśnie na samym początku tego feralnego, lub jak kto woli bardzo szczęśliwego tygodnia, brat Riley zostaje porwany. I tak staje ona przed bardzo trudnym zadaniem - musi odnaleźć brata, rozwiązać intrygę w którą została wplątana, nie dać się zabić dziwnym kreaturom, które czyhają na jej życie, a przy okazji zaspokajać swoje nienasycone potrzeby seksualne. Ufff wierzcie mi, że dziewczyna będzie musiała się napracować...

A co z fabułą? Oprócz seksu mamy tu temat na czasie czyli modyfikacje, klonowanie i eksperymenty ze stworzeniem superosobnika posiadającego najlepsze cechy wszystkich fantastycznych istot są całkiem intrygujące, zwłaszcza, że w trakcie śledztwa okazuje się, że sama Riley została wciągnięta w te kwestie o wiele głębiej niżby mogła podejrzewać...


Drugi tom przygód wiecznie napalonej wilkołako-wampirki  Riley Jenson od razu zaczyna się akcją. Budzi się naga w dziwnym miejscu, obok ciała ochroniarza którego zabiła chociaż niczego nie pamięta i nie ma pojęcia gdzie się znalazła. Wie jednak, że musi uciec, a po drodze spotyka sojusznika w postaci dosłownie i w przenośni – prawdziwego ogiera. Udaje im się razem opuścić, dziwny ośrodek badawczy, gdzie zmiennokształtni byli oddawani genetycznym eksperymentom, ale oczywiście to dopiero początek kłopotów.

Riley będzie musiała uciekać przed zmutowanymi niedźwiedziami, jaszczurkowatymi zabójcami i tradycyjnymi snajperami, a przy okazji dowiedzieć się kto i dlaczego ją ściga. W międzyczasie  przyjdzie jej negocjować warunki związku z przystojnym wampirem Quinnem, którego poznaliśmy na łamach poprzedniego tomu, zostać kochanką, dawnego partnera Mishy, żeby uzyskać od niego potrzebne informacji, a po drodze  znaleźć jeszcze jednego atrakcyjnego partnera, nie wspominając już o narowistym ogierze. Nimfomanki naprawdę wymiękają przy Riley.

Scen seksu znów nie zabraknie, zwłaszcza, że Riley używa go dla dobra śledztwa, a u lubionym opisem uniesień bohaterki został niewątpliwie „kalejdoskop wrażeń przetaczających się przez każdy zakamarek jej umysłu”. Ma go oczywiście za każdym razem... Według mnie można było trochę bardziej się wysilić literacko...

 W trzecim tomie, według mnie najsłabszym, Riley wreszcie decyduje się na zostanie jedną ze strażniczek po to aby skonfrontować się z Deshonem Starrem – doktorem No całego zamieszania, które toczy się od pierwszego tomu cyklu. Jest to wyjątkowo zły przestępca, który specjalizuje się w eksperymentach genetycznych, a przy jest posiadaczem całkiem niczego sobie rezydencję gdzie prowadzi swoje brudne interesy, sprowadza prostytutki dla swoich klientów i organizuje walki kobiet.

Właśnie w kamuflażu przyszłej uczestniczki zmagań w błocie w pojawi się tam Riley Jenson. I tu już fabuła zupełnie przestaje mieć sens, ale przecież nie po to czyta się takie książki jak „Kuszące zło”, żeby czepiać się szczegółów... Riley chociaż zgodnie z panującymi w rezydenci zasadami paraduje nago po posiadłości ani razu nie bierze udziału w rzekomych walkach w błocie, ale za to przez cały czas dzielnie szpieguje i idzie jej to nad wyraz dobrze. Co prawda poprzednich tomach musiała się bardziej napracować, bo tu idzie jej jak z płatka, ale w końcu ma za sobą przeszkolenie strażniczki no i zyskuje niespodziewanych sojuszników, bo jak się okazuje wyjątkowo wiele osób nienawidzi Deshona Starra.

Fanom literatury, która kwalifikuje się do literackiego Nobla odradzam. W tym względzie wiele kwestii tu szwankuje, a już zwłaszcza dialogi. Jednak jeśli komuś niestraszne kły, pazury i seks, polecam, bo romantyczna miłość, nieśmiałe pocałunki i westchnienia do księżyca... to nie ten adres.

W sumie Keri Arthur mogła bardziej się postarać, bo sam pomysł na fabułę oparty o genetyczne eksperymenty i stworzenie istoty będącej super-bronią poprzez krzyżowanie różnych gatunków istot paranormalnych od samego początku bardzo mi się podobał, jednak z każdym kolejnym tomem czułam się w tej kwestii coraz bardziej rozczarowana. Dzieje się tak ponieważ przy równoczesnej lekkości w czytaniu, cały wątek sensacyjny jest tak skomplikowany, że wypadałoby rozpisać sobie na kartce kto i w jaki sposób jest w cala aferę zamieszany, żeby jakoś się tym połapać. Bo nagle ni stąd ni zowąd okazuje się niemal wszyscy z bliskiego otoczenia Riley byli tak czy inaczej zamieszani w sprawę, że wręcz absurdalne wydaje się to, że ani jej, ani jej bratu Rhoanowi (który jest strażnikiem od dawna) nie udało się zauważyć nic podejrzanego. No ale cóż w końcu Riley nie odnosi swoich sukcesów dzięki ruszaniu głową....;]

                Tytuł: Wschodzący księżyc

                Autor: Keri Arthur

                Wydawnictwo: Instytut wydawniczy Erica 2011



niedziela, 8 kwietnia 2012

Wreszcie jakaś dobra książka


Coś ostatnio odbiegłam od książek, a przecież jestem czytającym Gremlinem. Pora więc na chwilę wrócić do głównego nurtu. Ponieważ z okazji świąt niemożliwie się najadłam, jestem w dobrym nastroju i nie chce mi się pisać nic wrednego, zaserwuję więc entuzjastyczną recenzję „Dzieci demonów” J. N McDermotta, które spokojnie mogę uznać za jedną z najlepszych książek jakie trafiły w moje ręce od długiego czasu i dobrą zapowiedź 2012 roku dla fanów fantastyki.

Główny bohater powieści – Jona jest strażnikiem miejskim, może bardziej brutalnym od innych, może nie koniecznie dobrym człowiekiem, ale stara się wieść w miarę normalne życie, na tyle na ile to możliwe dla kogoś, kto jest potomkiem demonów.  Ani jego koledzy z pracy, ani przestępcy, których ściga nie wyczytają tego z jego twarzy, ale wystarczy kropla jego krwi, aby przepalić materiał, rośliny, które się z nią zetkną zwiędną, ślad jego śliny na jabłku lub butelce z której pił, a nawet sam jego dotyk, nie mówiąc już o seksie są w stanie doprowadzić zwyczajną osobę do poważnej choroby i śmierci. Wystarczy, że ktoś taki jak on mieszka w danym miejscu zbyt długo, żeby przesiąkło jego skazą, a jeśli zbyt długo nie pierze ubrań zacznie je niszczyć jego własny pot – skażony pot dzieci demonów. 


Ktoś taki jak Jona nie może nikomu zdradzić swojego sekretu, żeby nie zginąć, nie może nikomu zaufać, a tym bardziej pokochać. Dlatego, będąc kimś takim jak Jona trzeba bardzo uważać, pilnować się na każdym kroku i nie dopuścić do tego, żeby nasz sekret wyszedł na jaw. Bo wtedy można skończyć jako odcięta głowa z której dwójka Wędrowców – ni to wilków, ni to ludzi służących bogini Erin odczyta nasze wspomnienia, emocje i sekrety, które mogą zaszkodzić innym, takim jak my.

I to właśnie do odciętej głowy Jony zaczyna się ta historia. Wilcza tropicielka przejmuje z niej wspomnienia, aby zagłębić się w zawikłaną historię jego życia tropem, którym podążymy wraz z nią. Poprzez obskurną dzielnicę ubojni nazywaną Zagrodami, miejskie kanały, zatłoczone karczmy i brudne ulice bezimiennego miasta poznamy historię mężczyzny, jego ukochanej Rachel i trzeciego dziecka demonów  – Salvatore. 

Historia Jony, to w dużej mierze cofanie się w czasie i chociaż od początku wiemy, że główny bohater zginie, to książka jest absolutnie wspaniała. Oryginalna fabuła, doskonale poprowadzona narracja, świat, w którym czytelnik zanurza się od razu, brak zbędnych opisów oraz doskonale zbudowane napięcie – sprawiły, że przeczytałam ją zbyt szybko i zbyt zachłannie, dlatego na pewno jeszcze wrócę do „Dzieci demonów” i z wielką przyjemnością przeczytam kolejny tom.

„Dzieci demonów” to chyba najkrótsza, z książek wydanych w serii „Fantastyka”  przez Prószyńskiego i S-ka a po jej przeczytaniu zrozumiałam, że dobra książka jednak nie musi być aż tak długa jak mi się dotychczas wydawało. Choć może się to jeszcze zweryfikuje, bo w końcu "Psia ziemia" jest przewidziana na trzy tomy.

Książka też obala inną prawidłowość - mianowicie tuż przy nazwie na każdej książce z tej serii znajduje się informacja – „Najlepsze książki na świecie” z nieśmiałym dopiskiem „prawdopodobnie”. Niestety kilkukrotnie miałam okazję się przekonać (patrz „Wichry archipelagu”), że to stwierdzenie bywało dodane przez wydawnictwo mocno na wyrost, jednak w przypadku „Dzieci demonów”  nie mam żadnych wątpliwości – słowo „prawdopodobnie”, można tu spokojnie wykreślić grubą kreską. 

Tytuł: Dzieci demonów
Autor: J. M. McDermott
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2012

czwartek, 5 kwietnia 2012

Gra frustracji


Wszyscy o tym mówią, wszyscy tym żyją, wszyscy jarają się drugim sezonem. O czym mowa? Oczywiście o „Grze o tron”, serialu do którego miałam baaaardzo długie podejście, ponieważ liczyłam na to, że zanim wezmę się za oglądanie uda mi się przeczytać książkę. Nie udało się i nie jestem zachwycona.


Jak na Gremlina przystało nie będę zbyt miła, bo jak mniemam przez to, że nie czytałam książki oglądanie tego serialu jest dla mnie źródłem wielu frustracji. Dlaczego? Już wyjaśniam.

Oglądam serial razem ze sowim współgremlinsem, a on niestety jest gremlinsem miejskim, a nie wiejskim. Oznacza to, że nie orientuje się za dobrze w koligacjach rodzinnych, w tym, kto komu i dlaczego robi pewne rzeczy ani nie pamięta tego co działo się w poprzednich odcinkach. Na wsi trzeba to wszystko wiedzieć o swoich kamratach, żeby nie skończyć jak Jagna z „Chłopów” i jak przystało na dziecko ze wsi od maleńkości byłam szkolona w nasłuchiwaniu plotek i historii rodzinnych, stąd wiem kto jest czyją cioteczną kuzynką córki stryja, ile stryj miał dzieci i z którymi żonami. Wydawałoby się, że to nie takie trudne, a jednak… Frustracja pierwsza – przed każdym odcinkiem ja robię za „previously” i zanim weźmiemy się za oglądanie muszę wszystko streścić i wyjaśnić, bo inaczej współgremlins pyta przez cały odcinek o różne szczegóły, co naprawdę może być irytujące jeśli trzeci raz pyta o to samo…

W związku z frustracją pierwszą zrobiłam coś naprawdę chorego – przeczytałam dokładnie i powoli opis każdego odcinka na Wikipedii, żeby stać się prywatną gremlinopedią „Gry o tron”. A nawet nie czytałam tej cholernej książki!

Taaak ta nadmierna komplikacja fabuły i przewaga nudnej polityki nad przygodowym fantasy to jednak jest wada (teraz nadszedł moment, w którym fani mogą obrzucić mnie błotem).


Ok. wkurzyłam się trochę:] Ale zbliżamy się do frustracji nr. 2, która nazywa się „syndrom mojego ojca”. Nie ma to nic wspólnego z Freudem, spokojnie. Syndrom polega na tym, że kiedy mój ojciec ogląda film sensacyjny głośno komentuje poczynania bohaterów sformułowaniami „ty idioto, przecież cię zaraz złapią jak to zrobisz”. Oglądając „Grę o tron”, zrozumiałam jak głęboką mądrość przekazywał mi mój ojciec oglądając telewizję. "Boromir ty idioto" – mam ochotę powiedzieć to dosłownie w każdym odcinku. Zwłaszcza, kiedy zgodził się zabić wilka, potem było już tylko gorzej.

Na szczęście w miarę szybko ginie, o co zresztą oburzali się widzowie z zza oceanu, którzy tak, jak ja nie czytali książki. Boromir niestety zawsze ginie szybko… Chociaż dobrze gra i jest Boromirem idealnym (jedyny plus mega nudnej ekranizacji „Władcy Pierścieni”, to jego postać, która była jak wyjęta z mojej wyobraźni)

Bynajmniej nie chodzi mi wcale o to, ze serial musi być cukierkowy, słodki i zakończony happy endem w każdym odcinku, ale „Gra o tron” jest po prostu przytłaczająca. To tak jakby ogadać jak ktoś bliski się pogrąża i nie mieć możliwości, żeby mu pomóc. Smutne.

Plusem „Gry o tron” jest bez wątpienia soft porno, a sceny seksu przyjemnie ożywiają tą szekspirowską akcję.
 
I największa zaleta „Gry o tron” czyli moja ulubiona para Dajniri i Drogo. Swoją drogą Jason Momoa wreszcie dostał rolę na miarę swych możliwości, które ograniczają się do seksownego wyglądu i umiejętności powarkiwania. Każdy, kto oglądał remake Conana, widział, że grać chłopak nie potrafi i drugim De Niro nie będzie nigdy, ale to ciało….mmmmm

Gdybym mogła być którąś z postaci to Dajniri wygrywa nie tylko ze względu na przystojnego męża, ale także dzięki umiejętności wysiadywania smoczych jajek i urodzie. Kibicuję jej całym sercem i z wytęsknieniem czekam za sceny opowiadające jej fragment historii. A jak miło było patrzeć na złotą koronę, którą wreszcie dostał jej lalusiowaty brat! 

 
Nawiasem mówiąc lubię też Arię i bastarda. No i jednak mimo tych niedogodności, nad którymi się rozwodziłam nadal oglądam serial, więc jednak mnie wciągnęło...

Mimo to moja historia z „Grą o tron”, jak na razie nie kończy się dobrze, a ostatnia frustracja to chyba raczej perwersja. Wstyd się przyznać, ale jednak, śniło mi się, że całowałam się z karłem. Tak z Tyrionem. To czytanie wikipedii padło mi na mózg, muszę się upić, może zapomnę o tej traumie.  I  nie chce mi się już czytać książki.

Aaaa i życzę miłego oglądania drugiego sezonu, mi zostały tylko dwa odcinki pierwszego. 

Tytuł: Gra o tron
Reżyserzy: Tim Van Patten, Brian Kirk, Daniel Minahan, Alan Taylor



 

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Kill the Spice Marine!

Jak już wspomniałam mieszkam ze współgremlinsem (a może jednak mogwaiem?),  który jakoś znosi moje towarzystwo i nieustanne ataki zębów i pazurów, a przy okazji zna się też bardzo dobrze na byciu nerdem, tak jak i ja. Swoje wspólne popołudnia i wieczory spędzamy więc grając w gry, a w praktyce ja najczęściej kibicuję jego poczynaniom na ekranie.

Nie, żebym nie umiała grać – wręcz przeciwnie całkiem nieźle mi idzie, zwłaszcza tam gdzie walorem jest skradanie się (on woli bezpośrednie starcia), jedyny minus jest taki, że czasem w ferworze emocji klnę jak szewc, tak mocno ściskam pada, że bolą mnie później ręce, no i opóźniam akcję, bo przecież muszę obejrzeć każdy zakamarek planszy w poszukiwaniu bonusów…

I zaraz znów zapisałabym pół strony o sobie, więc konkrety – dawno już nie widziałam tak udanej rąbanki, jak Space Marine wydany w zeszłym roku przez THQ. Gra może nie jest nowa, ale mimo to jest jedną z najlepszych jakie ostatnio trzymaliśmy w rękach i warto poświęcić mu chwilę uwagi.

Generalnie nie lubię recenzji gier które zajmują trzy strony i po kolei rozpracowują każdy szczegół, ale wiem, że trudno to napisać zwięźle. Mimo to postaram się streścić.

 
Nigdy jakoś specjalnie nie kręcił mnie Warhammer, a już pomysł na umieszczenie warhammerowskich realiów w przyszłości (40 tys lat) wydawał mi się absurdalny. A jednak kiedy kapitan Titus trafił na przemysłową planetę, którą zaatakowały orki zmieniłam zdanie. Zielone paskudy postanowiły przejąć planetę-fabrykę broni, żeby opanować świat, ale na całe szczęście dla ludzkości na odsiecz zostaje wysłanych trzech ultra marines z kapitanem Titusem na czele. Mają oni zabezpieczyć planetę dopóki nie zjawią się posiłki, jednak orki są zdeterminowane i obrona nie będzie wcale tak prosta. Oczywiście Titus czyli gracz będzie zmuszony zrobić z nimi porządek… 

I tak po pierwsze – nie ma to jak wyrżnąć hordę orków waląc je tępym narzędziem po tępych mordach! Nasz dzielny bohater Titus musi co prawda raz na jakiś czas użyć broni palnej, ale najpiękniejsze w tej grze są bezpośrednie starcia, kiedy naciera na ciebie masa zielonych osiłków, a ty rozrzucasz tą hałastrę na boki jednym dobrym ciosem! Zresztą mistrzostwo świata dla producentów za sposób odzyskiwania energii – nie zbierasz tu po przez żadne apteczki ani nie odradza się ona samoistnie – żeby ją odzyskać musisz ogłuszyć którąś z tych paskud i popisowo zabić np. wdeptując orkowy czerep w podłoże czy rozpruwając mu brzuch. Krew oczywiście wspaniale bryzga przy tym na ekran!

Punkt drugi to broń. W tej grze musisz pobrudzić sobie łapy, bo bezpośrednich starć jest sporo i będziesz w nich używał miecza pod napięciem, miecza łańcuchowego, a wreszcie topora i młota bojowego. Ale żeby przejść ta grę na średnim poziomie, choć przyjemna, broń tępa nie wystarczy. Wszyscy fani strzelanek będę więc zadowoleni, bo w plecaku możemy nosić cztery spluwy o różnym zasięgu od podstawowego boltera po broń plazmową. Strzela się podobnie, jak w Uncharted, wiec całkiem przyjemnie, ale na szczęście kategoria wiekowa jest wyższa i efekty naszych działań też są ładniejsze.

Dodatkowy bonus - w niektórych akcjach będziemy mgli sobie polatać dzięki specjalnemu plecakowi odrzutowemu, a orki eliminować celnym skokami w dół ;]

 Rozwój postaci po prostu się dzieje i nie mamy w tym względzie żadnych możliwości wyboru. Po prostu dostajemy coraz lepszą broń, a tępaków coraz trudniej zabić.

Fabuła jest tu według mnie mniej istotna niż przyjemność płynąca z rzezi, ale i tak twórcy wykazali się pomysłowością. Razem z odziałem ultramarinsów będziemy więc przemierzać przemysłowe hale, tunele i ruiny w poszukiwaniu broni którą mamy zniszczyć, aby nie wpadła w ręce orków, albo ją przed nimi zabezpieczyć. A naszym przewodnikiem będzie tajemniczy i niezbyt sympatyczny inkwizytor.

Grafika jest ładna, chociaż błąkać się za bardzo nie można i trzeba iść tam gdzie każe fabuła. Nie przepadam za tym, ale po drodze widoki są naprawdę dobre dzięki futurystyczno-kadedralno-przemysłowo-pustynnej architekturze krajobrazu. Wszystko w ładnym ciepłym odcieniu.


Dwa minusy – producenci pożałowali kasy na muzykę i niestety nie usłyszymy dobrego heavy metalu kosząc tabuny orków, jak możemy to zobaczyć w trailerze. Bardzo, bardzo szkoda. Drugi – nie ma tu w zasadzie żadnych bonusów, zbieramy tylko lewitujące czaszki z nagraniami, które przedstawiają nam historię ataku orków na planetę, ale poza tym nie ma nic, a szkoda, bo wiele zakamarków, aż się o to prosiło, żeby zamieścić tam jakieś nagrody dla dociekliwych.

I wreszcie skąd błąd w tytule posta? Cóż kiedy orki wykrzykują swoimi chropawymi głosami „Kill the Space Marine” ich „space” brzmi zupełnie jak „spice”. Uroczo;]

Tytuł: Space Marine
Produkcja: THQ
Rok wydania 2011


niedziela, 1 kwietnia 2012

Śmiertelne igrzyska


W swoim nudnym życiu zajmuję się przede wszystkim czytaniem, ale czasem mojemu współgremlinsowi udaje się wyciągnąć mnie do kina i tak obejrzeliśmy wczoraj świetny film czyli „Igrzyska śmierci”. W oryginale  „The Hunger games” czyli głodowe igrzyska/zawody, a może nawet gry, jednak polskie tłumaczenie jak zwykle musi być lepsze niż oryginalny tytuł. 

Już od samego wejścia do kina wiadomo jak skończy się historia dzielnej dziewczyny, która świetnie strzela z łuku, jest dobra, mądra i dojrzała, ale nawet będąc pewną happy endu i tak przez cały seans siedziałam napięta jak struna, a moje serce co chwila przyspieszało rytm z niepokoju. Ostatnio czułam się tak oglądając „Dystrykt 9” , a to oznacza  naprawdę dobrze zrobione science-fiction.



Główna bohaterka Katniss Everdeen (w tej roli bardzo dobra Jennifer Lawrence) pochodzi nomen-omen dwunastego dystryktu kraju zwanego Panemem ­­– który jest górniczym stanem podporządkowanym tak, jak pozostałe stolicy Kapitolowi. Kapitol 74 lata wcześniej wyszedł zwycięsko z wojny atomowej, zniszczył doszczętnie trzynasty dystrykt i podporządkował sobie pozostałe stany czego symbolem są doroczne Głodowe iIgrzyska. Jak mówi prezydent Snow grany przez Donalda Sutherlanda są one nie tylko symbolem podporządkowania przegranych dystryktów, ale też dają ich mieszkańcom nadzieję, która, jak dodaje prezydent jest jedynym uczuciem silniejszym od strachu, a zarazem świetnym narzędziem kontroli.

Zwyczaj oddawania dziewic na pożarcie smokom, czy młodzieńców w daninie  nie jest niczym nowym, tu jednak występuje bardzo specyficzna odmiana takiej ofiary – mianowicie dziewice i młodzieńcy mają pozabijać się nawzajem. I tak 24 nastolatków w wieku od 12 o 18 lat – po dwójce z każdego dystryktu weźmie udział w walce na śmierć i życie na specjalnej arenie, gdzie będą zabijać się dopóty dopóki pozostanie tylko jeden zwycięzca. 

Ale czym byłby igrzyska bez zapełnionych trybun? Całe zmagania nastolatków są więc śledzone przez kamery, a każdy szczegół ich morderczego survivalu jest emitowany na wszechobecnych telewizyjnych ekranach. 

Katniss nie jest beztroską nastolatką, która marzy tylko o nowym odcieniu szminki. Wręcz przeciwnie, trudne życie sprawiło, że jest niezłą twardzielką – poluje, opiekuje się młodszą siostrą, a po śmierci ojca zajmuje się utrzymaniem rodziny. I pewnie dalej mordowałaby wiewiórki z łuku i zmagała się z trudnym życiem, gdyby nie to, że jej siostra Prim została wylosowana na przedstawicielkę dystryktu 12 w igrzyskach. Odpowiedzialnej Katniss nie pozostaje więc nic innego jak zgłosić się więc na jej miejsce.

W drodze do stolicy razem z Katnis przekonujemy się jak bardzo różni się jej dom od stołecznego dystryktu. Gdy w 12 dystrykcie bułka traktowana jest jako skarb, każdy kawałek jedzenia jest wyjątkowo cenny, mężczyźni ciężko pracują w kopalniach, wszystko jest szare, biedne i brzydkie ( prawie jak na Śląsku), a stan cywilizacji zatrzymał się mniej więcej na amerykańskich realiach sprzed II wojny światowej, to w zwycięskim trzynastym dystrykcie panują niewyobrażalne luksusy. Wszyscy mieszkańcy stolicy ubierają się mniej więcej jak lady Gaga i Marylin Manson (stylistyka filmu momentami przypomina jego teledyski z "Mechanical Animals") tyle, że gustują w intensywnych radosnych barwach strojów jak i włosów, mają więcej jedzenia niż Katniss kiedykolwiek widziała na oczy, mieszkają w designerskich apartamentach, dysponują zaawansowanymi technologiami, pracują raczej siłą umysłu niż własnych dłoni, a ich główną rozrywką jest oglądanie morderczego reality show, w którym dziewczyna ma wziąć udział.

Tak mniej więcej wygląda pierwsza godzina filmu, a drugą są już same igrzyska. Co ciekawe z tej drugiej godziny, która jest właściwie esencją filmu nie zobaczymy nawet minuty w trailerze, za co powinien on dostać jakaś specjalną nagrodę. Bo chyba nie ma nic gorszego niż pokazać wszystkie najlepsze sceny od razu, jak to miało miejsce choćby w ostatnim remakeu Conana.

 

Zachowam się wiec przyzwoicie i również nie zdradzę co w tej drugiej godzinie będzie się działo, ale to właśnie ową druga godzinę przesiedziałam kinie, przeklinając reżysera, za to, że za cały stres, który przeżywałam razem z Katniss kiedyś dostanę przedwczesnego zawału. Mimo to było warto.

„Igrzyska śmierci” są filmem, który można interpretować na wielu poziomach. Dla mnie jednym z pierwszych skojarzeń był „Władca much” na podstawie powieści Goldinga, który niesamowicie przekonująco portretuje stopniowe potwornienie i moralną degenerację chłopców zostawionych samym sobie na wyspie. Podobnie jest na głodowych igrzyskach, a zwycięstwo liczy się tu tym bardziej nie tylko jako trofeum, ale jako życie. Możemy sobie zdawać pytanie, dlaczego zamiast walczyć te dzieciaki po prostu nie odmówią udziału w nieludzkiej grze? Ale i to jest świetnie wyjaśnione – nie wszystkie tak, jak Katniss znalazły się tam w wyniku nieszczęśliwego zrządzenia losu. Część z nich to świetnie wyszkoleni mali zabójcy, których wychowywano w myślą o tym, że któregoś dnia wezmą udział w igrzyskach i będą oni dążyć do tego celu bez względu na wszystko. Mi przywodzi to na myśl te wszystkie dzieci uczone angielskiego od drugiego roku życia, żeby później było im łatwiej w wyścigu szczurów. Nie liczy się tu przecież człowieczeństwo, a wyniki.

Nie można też oglądać „Igrzysk śmierci” bez skojarzeń z Falloutem, których jest tu po prostu mnóstwo. Pierwsze to już świat po wojnie atomowej, a co za tym idzie sama okolica, w której mieszka Katniss – rudery, bieda, druty kolczaste i codzienna walka o przetrwanie i stylistyka lat 40-50. Dalej mamy świetny filmik propagandowy, który pokazuje się czekającym na losowanie zawodników nastolatkom – do złudzenia przypomina on filmiki wprowadzające do gry. Kolejna sprawa, to zaawansowana technologia i eksperymenty genetyczne, które są wykorzystywane przez mieszkańców trzeciego dystryktu dla rozrywki,  co przywodzi na myśl los niczego nieświadomych mieszkańcach vaultów.

Jednym z najważniejszych aspektów „Igrzysk śmierci” jest też świetnie sportretowane spotwornienie telewizji. Ujęcia pokazujące komentatorów, publiczności i technologiczną stronę igrzysk są doskonałą karykaturą telewizji, która nie cofnie się przed niczym, żeby zdobyć oglądalność. Z kolei rozmowy producenta z prezydentem świetnie obnażają działania ekranowych mechanizmów władzy i to dosłownie w ciągu kilku minut, po prostu majstersztyk. 

Mnie najbardziej poruszył moment w którym prowadzący show Caesar ­Flickerman (świetna rola Stanleya Tucciego) syty i narcystyczny cynicznie pyta Katniss, jakie były ostatnie słowa, które powiedziała swojej siostrze przed odjazdem na igrzyska.  Znaczące  jest też to, co nieustannie powtarza dziewczynie jej mentor Haymitch grany kapitalnie przez Woody’ego Harrelsona – to czy przeżyjesz zależy od tego czy publiczność cię polubi. Okrutna prawda o telewizji właśnie w tej kolorowej karykaturze jest najbardziej jaskrawa – nie wystarczy że wyprujesz sobie flaki przed kamerą, musisz jeszcze sprawić, że wszyscy będą to oglądać z sympatii do ciebie.

Możnaby jeszcze pisać o szczegółach, ale wątpię, by ktokolwiek dotrwał ze mną do tego momentu, więc podsumowując „Igrzyska śmierci” to dobrze zrobione s-f, bez niepotrzebnego nadużywania efektów specjalnych, pełen napięcia film akcji i ciekawy komentarz do współczesności. W dwóch słowach – trzeba zobaczyć

Tytuł: Igrzyska śmierci
Reżyser: Gary Ross