piątek, 22 czerwca 2012

Śnięta Śnieżka w szponach Normy Desmond

Wierzcie mi chciałam to opisać krótko i konkretnie, ale jak już się wgłębiłam w temat to nie mogłam przestać - jest aż tak wiele powodów, dla których nie podobała mi się "Śnieżka i Łowca", że chyba mogłabym na podstawie tego filmu napisać podręcznik "Jak nie robić filmów rozrywkowych". Mam nadzieję, że nie będę przynudzać, a jeśli zniechęcicie się w trakcie czytania, to mówię już na wstępie - szkoda czasu na ten film, a ja po raz pierwszy od niepamiętnych czasów chciałam wyjść z kina w trakcie seansu.



Pytanie, które zadawałam sobie przez cały ten film brzmiało, dlaczego rolę Śnieżki dostała Kirsten Stewart, a skoro już ją dostała to dlaczego reżyser nie powiedział jej jak ma grać? Nie piszę tego wrednie po prostu bądźmy uczciwi - Kirsten nie jest ani szczególnie piękna, ani utalentowana, więc w sam raz nadawała się do roli Belli w Zmierzchu. W "Śnieżce i Łowcy" pokazał, że granie przeciętnej dziewczyny było w sam raz na jej możliwości, bo niestety nie poradziła sobie z wydawałoby się nieskomplikowaną rolą królewny.

Spotkałam się też z opinią, że Kirsten gra tylko jedną miną i ze smutkiem przyznaję - to jest prawda. Ta mina to lekko zmarszczone brwi, wyraz zmartwienia na twarzy i wiecznie rozchylone usta (patrz poniżej). A wystarczyło by je zamknąć i już mielibyśmy minę nr. 2, ale niestety ktoś uznał, że nieustające zatroskanie i otwarta buzia, to wyraz najwyższego aktorskiego kunsztu. A tym kimś był zapewne Rupert Sanders reżyser tego gniota, dla którego był to zresztą debiut. 


Z kolei aż za dużo talentu ma Charlize Theron, która po tym jako dostała zupełnie niezasłużonego Oskara w 2003 roku (naprawdę były wówczas lepsze kandydatury), nie może się powstrzymać, żeby nie grać aż nadto dramatycznie. W nudnym Monsterze za którego dostała nagrodę pozwoliła się oszpecić i chyba to było dowodem jej talentu (naprawdę nie rozumiem dlaczego jest to poświęcenie dla pięknej kobiety?), natomiast w Śnieżce gra w pełni swoją urodą i żebyśmy za bardzo nie skupiali się na tym jaka jest ładna Charlize dokłada sporo starań, żeby nadać swojej postaci szekspirowskiego dramatyzmu. W efekcie otrzymujemy miksturę Michelle Pferiffer z "Gwiezdnego pyłu" z moją ulubienicą Normą Desmond czyli Glorią Swanson z Bulwaru zachodzącego słońca.



Trzeba to przyznać Michelle, że swoją rolę wiedźmy zagrała z klasą i z pazurem. Niestety Charlize nie dostała takiej szansy, bo scenarzyści postanowili pogłębić postać złej macochy nieszczęśliwym dzieciństwem i patologiczną relacją z bratem (Finn wygląda dosłownie jak Gizbern po latach;). I tak zamiast zagrać seksowną i złą czarownicę, zwyczajnie opanowaną obsesją urody, ona krzyczy, płacze i niemal rwie sobie włosy z głowy, jeszcze brakuje, żeby piła w samotności. Trochę to nie na miejscu jak na bajkę.

Chociaż Chris Hemsworth jest w tym filmie taki, jaki powinien być i nie mam mu nic do zarzucenia oprócz tego, że ZNÓW NIE ZDJĄŁ KOSZULKI! Ludzie, przecież po to zatrudnia się takich aktorów, jak on! Jest tu jakaś wewnętrzna sprzeczność.



Rupert Sanders musi być wielkim romantykiem, bo strasznie lubi dłużyzny rodem z "Władcy Pierścieni" i tak mamy kolejny minus - niepotrzebne sceny, które nic nie wnoszą do akcji. Z dwóch godzin filmu można by bez szkody dla fabuły wyciąć pół godziny. Mam nawet swoje propozycje - scena w której Śnieżka się modli w swojej celi, pogrzeb karzełka z rzewnymi piosenkami, połowa wędrówki przez las i wszystkie sceny batalistyczne. Naprawdę jak złym reżyserem trzeba być, żeby spieprzyć "Królewnę Śnieżkę"? A już ogłosili, że będzie druga część tej porażki, więc Rupert musi mieć dobre znajomości w Hollywood, bo zapewniam was jego film nie spodoba się nikomu poza ultrasami Zmierzchu. Wiem jak to podszyte hejtem, ale się nie powstrzymam, bo chcę to wyrazić głośno - Rupert jesteś kompletnym beztalenciem!

Co do krasnoludków, to temat został całkiem nieźle rozegrany, gdyby nie to, że znają one tylko fekalne dowcipy, a jeden z nich to prawdziwy filozof. Mam na myśli najstarszego z karzełków, który zawsze natchnionym głosem wypowiadał oczywistości w rodzaju "Ona jest wybrana", "Czar został zdjęty" itd. Tak, żenujące, że nawet nie można było się w tego pośmiać.

Rozumiem, że miało to być nowe spojrzenie na starą bajkę czyli, ze Śnieżka nie jest już pasywną i naiwną dziewczyną, a walczy o swoje. Że nie jest zdobywana i ratowana przez księcia, ale sama się ratuje i woli prostego leśniczego. No i wreszcie, że sama musi zabić złą królową. Może i by to wszystko miało sens, ale reżyser włożył w to dużo za dużo patosu i niemiłosiernie rozciągnął fabułę. Najwyraźniej nie z każdej bajki da się się zrobić wielką historię o powstaniu, rewolucji i zwycięstwie szlachetnych ideałów wolności. Amerykanie mają niestety tę okropną manierę, że stosują ów chwyt zbyt często (a już szczególnie w tak idiotycznych filmach, jak Transformersy), aż samie wiecie co może przyjść do głowy, albo wyjść z żołądka jak się to widzi po raz setny.

"Śnieżce i łowcy" nie można odmówić jednak dwóch rzeczy, którymi są bardzo dobrze zrobione efekty specjalne i przepiękne stroje złej królowej. Collen Atwood, która stworzyła kostiumy do filmu jest  mistrzynią, a wszystkie suknie Charlize są olśniewające. Naprawdę wizualnie jest to bardzo ładny film, szkoda tylko, że efektu nie dopełnia sensowna treść.

Jeśli chodzi o trailer to w sumie zawiera najlepsze sceny i po obejrzeniu go nie ma już po co nudzić się w kinie.

Śnieżka i łowca 
Reżyseria: Rupert Sanders





poniedziałek, 18 czerwca 2012

Erotyka dla nerdów

Dzisiaj nie będzie ani o książkach, ani o filmach, a o erotyce dla nerdów. A właściwie o paru jej przykładach, bo coś takiego jak erotyka, ba! nawet porno dla nerdów naprawdę istnieje i muszę przyznać, że nawet nawet jeśli nie jest szczególnie podniecające, to na bank jest zabawne.

Zacznijmy więc od Olgafa. Polecił mi go przyjaciel i jak tylko zaczęłam czytać nie mogłam się oderwać. Nie tylko ładnie narysowane, seksowne i zabawne, ale jeszcze mocno okrutne, cyniczne i drwiące z całego świata fantasy! Spójrzcie tylko na skan poniżej;]


A jest tego dużo dużo więcej, wystarczy kliknąć w magiczne słowo OLGAF!

Niektórym nie wystarcza czytanie. Nie wystarczają im też erotyczne sceny w sadze "Zmierzch", nie wystarczają im najwyraźniej także zwykli ludzie i wtedy sięgają po takie zabawki, jak smocze / wilkołacze dildo. Wspaniały artykuł na ten temat znajdziecie na stronie mojego ulubionego czasopisma czyli Vice, które jest nie tylko zajebiste, ale jeszcze do tego darmowe a więc gotowi? Oto WEJŚCIE SMOKA

Jeśli artykuł was zainspirował więcej takich oto pięknych gadżetów znajdziecie na stronie BAD DRAGON

Urocze wibratory oferowane przez niegrzecznego smoka przypominają mi o kolejnej pasji nerdów. Nerdy uwielbiają przecież kolekcjonować różne gadżety związane ze swoimi nudziarskimi pasjami. Mojego gremlinsa, mogliście zresztą sami zobaczyć w którymś z poprzednich postów. To jedna z serii figurek Gremlinów od Neca Toys, a mi marzy się jeszcze kilka, w tym również  Flasher, którego prezentuję poniżej 



Słodki co? Można go kupić w mega nerdowatym sklepie ALIENSGROUP. Oprócz figury Xenomorfa w skali 1 do 1 i czaszek predatorów znajdziecie tam również cycate i długonogie postacie  rodem z mangi.
W sumie są słodziutkie i nawet w niezłym guście, więc czemu nie postawić sobie takiej ślicznotki na biurku?

Wiem wiem, ludzkie laski są nudne. A że nerdy nie mają wielu okazji do kontaktów z ludzkimi kobietami w sieci roi się od fantazji na temat kobiet-predatorów. W sumie wyglądają prawie tak jak faceci predatorzy, tyle, że maja pokryte łuską piersi. A teraz popatrz na zdjęcie i zgadnij, który jest kobietą?


Jeśli podnieciło cię to, co zobaczyłeś/łaś, wierz mi w internecie jest tego więcej. Dużo więcej.

Swoją drogą nie wiem dlaczego na pytanie czy chciałbyś być obcym czy predatorem, tylko  ja odpowiadam OBCYM. Ludzie co jest z wami nie tak, że wolicie być jaszczurką, która ma jakąkolwiek siłę tylko dzięki swojej broni, zamiast wybrać z natury wspaniałego Xenomorfa? Jeśli wolicie być predatorami, powiem wam szczerze - macie poważne kompleksy i jesteście zboczeńcami, tak jak ci ludzie na zdjęciu.

Ale wracając do tematu nerdowskiej erotyki, ludzie którzy przebierają się za męskie i żeńskie predatory, to jedynie kropla w morzu, szajbusów, którzy lubią się przebierać. Dla mnie to nie jest "tylko" hobby, to musi być związane z fetyszyzmem! Na przykład fanki Terrego Goodkinda uwielbiają się ubierać jak Mord-Sith i nie mam wątpliwości, co mają na myśli wgryzając się w swoje Agiele;]


Auć!!! Ja tak nie robię...

Chociaż zrobiłam raz imprezę na której wszyscy mieli się przebrać za kosmitów, a współgremlins wybrał sobie Zoidberga i muszę przyznać, że nigdy żaden doktor ani kosmita tak bardzo mi się nie podobał;]

Zresztą tak, jak każdy film fabularny ma swoją wersję porno, tak w internecie można odnaleźć wiele przeróbek kreskówek na erotyczne. Królują oczywiście kreskówki dla dorosłych czyli Simpsonowie, Family Guy, South Park jest też oczywiście Futurama, ale ta fala porno-przeórbek nie ominęła nawet poczciwego Scooby-Doo. Tak to jest zoofilia!

Czy to jest chore? Ja bynajmniej tak nie uważam, zresztą erotyczne mangi od lat robią Japończycy i uważam, że ze świetnym skutkiem. Przynajmniej występujące w nich postacie są atrakcyjne, czego nie można powiedzieć o miażdżącej przewadze filmów pornograficznych...

A co do filmów na samotne zimowe wieczory polecam Heavy Metal, jest jak dobry zbiór opowiadań i bardzo dobrze się postarzał.



Podsumowując erotyka nerdów jest o wiele kreatywniejsza niż  zwykłych ludzi. dlatego warto być:


piątek, 15 czerwca 2012

Kiepski come back Men in black

Zacznijmy tego posta od nacisnięcia "play" na poniższym filmiku. 

 

Czy to nie było fajne? Powiedziałabym, że nawet prawie tak fajne, jak główny motyw z GhostBusters. A w 1997 kiedy pierwszy film wszedł na kinowe ekrany to naprawdę było coś!

Im bardziej myślę, jak fajne było pierwsze MiB, tym bardziej mi smutno, za to jak zamierzam zjechać MiB 3. Ale cóż począć, kiedy ten film jest naprawdę słaby.

Sama nie wiem od czego zacząc? 

Pomysł na fabułę był taki, że trzeba uratować świat przed szaleńcem, a żeby to zrobić należy cofnąć się w czasie i powstrzymać go zanim zabije agenta K. Proste prawda? Dodajemy jeszcze trochę pościgów, głupich żartów, raczej obrzydliwych kosmitów i film gotowy.Miało być jak zwykle, ale wyszło gorzej.

Dlaczego? Chyba dlatego, że skok w przeszłość ma nie tylko zapobiec zagładzie świata, ale także pogłębić relację agentów J i K. Wiem jak to brzmi, (Sam <3 Frodo), ale to prawda! Okazało się mimo wieloletniej współpracy Tommy Lee Jones wciąż nie otworzył swojego serca przed Willem Smithem i dalej pozostaje podstarzałym gburem. Więc J skacze w przeszłość, żeby uratować K przed złym Borysem, a przy okazji chce zrozumieć dlaczego jest on takim nieczułym mrukiem. 

Borys skoczył do przeszłości pierwszy więc mamy dwóch Borysów (jednego z przeszłości "kompletnego" i drugiego z przyszłości z obciętą ręką) kontra dwóch agentów - współczesnym J i K z przeszłości. W przeciwieństwie do "geniusza" zbrodni nasi agenci domyślili się, że sukces leży we współpracy. A tymczasem wróg choć niby bystry, to jednak jest głupi, prymitywny, zwierzęcy i brutalny.

Akcja zasadza się głównie na pościgu i kłopotom w związku J i K, co jak na trzecią część jest już na maxa naciągane. Ale żeby nie było tak nudno po drodze nasi bohaterowie mają różne przygody m. in. odwiedziny w słynnej Fabryce Andy;ego Warhola.

Samo w sobie było to debilnym pomysłem, ale jest to przy okazji taki mały ukłon w stronę ludzi, którzy nie rozumieją sztuki - nie wiecie o co chodzi? Nie szkodzi to, co robił Warhol było przecież debilne, pośmiejmy się razem. Możemy poczuć się lepiej od ludzi podejmujących jakies wysiłki intelektualne prawda? Nieprawda, zwłaszcza przypadku Ameryki, która nie jest znana ze swego intelektualnego charakteru, a tu jeszcze obśmiewa to z czego powinna być dumna. Słaby i zużyty ten żart

Rozczarowania ciąg dalszy - wydawało mi się, że Will Smith jest już na tyle znany, poważany i bogaty, że nie musi grać głupkowatych czarnych, a jednak:/ Nie wiem tylko czy to wina rasizmu w Hollywood, czy Will tak się już zapętlił w swojej manierze, że nie moze już grac inaczej? Tak czy tak to smutne.


 Co więcej, nie dosyć, że biedny Will jest czarny i gra głupszego to musi chyba często chodzić do doktora, bo nie widać, żeby jego twarz od pierwszego filmu postarzała się choć o dzień. Więc mimo, że przez cały film powtarza K, że jest już agentem od 14 lat, nic się w jego postaci nie zmieniło -  ciągle gra robiąc durnowate miny, musi podporządkowywać się K, kradnie dzieciom ich czekoladowe mleko, a białym samochody. A całej sytuacji nie ratuje nawet żarcik o złym traktowaniu czarnych przez policję w latach 60. 

Wiem, wiem, że przecież to komedia i tak jak na filmy z Jimem Carreyem, idziemy do kina oglądać te dziwne pląsy, ale po "I'm a legend" ja chciałabym czegoś więcej.


Sam Tommy Lee Jones jako K ma być zabawny przez kontrast do J, ale po prawdzie to jego rola w tym filmie jest epizodyczna. Zdążył jedynie wykazać się nieuzasadnioną przemocą wobec obcych, a zwłaszcza tego słodziutkiego stworeczka, którego tutaj trzyma. 

Potem Tommy znika, a K odgrywa jego młodsza wersja czyli Josh Brolin. Zgodnie z rolą całkiem nieźle idzie mu złe traktowane czarnych tj. J, łącznie z biciem go po psyku, którego J. oczywiście nie odwzajemnia. Zresztą Brolin o dziwo gra z całej trojki najlepiej powiedziałbym nawet, że jest jak James Bond ze starych dobrych filmów o specjalnym, agencie. A oto i on


Jeszcze może dwa słowa o czarnym charakterze, który jak przystało na lekki film jest nie tylko dogłębnie zły, ale i odpowiednio paskudny Facet jest dziwnym robakiem, który chce zniszczyć świat, ma całkiem fajną organiczną broń, która wystrzeliwuje z ciała i nie lubić jak nazywać go "bestią". Innych rysów psychologicznych brak czytaj nikt nie zabił mu rodziców ani psa w dzieciństwie. Gra go Jemaine Clement, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, ale nic w tym dziwnego - pięknie warczy i ładnie go ucharakteryzowali, na tym kończy się jego rola. 

Dziewczyną tego odcinka jest narzeczona Borysa z samego początku filmu grana przez uroczą Nicole Scherzinger. Niestety nie dali się jej nagrać, a szkoda, bo ze swoim stylem rockabilly była warta oglądania.  Co doskonale widać poniżej. Na tym kończą się postacie kobiece, bo przecież nie liczymy Emmy Thompson


I to by było na tyle. Mało przemocy, jeszcze mniej seksu i za mało o kosmitach podsumowane finałowa walką, która nie budzi żadnych emocji. Słabo, słabo, słabo.

Jedyne czego nie mogę zarzuć MiB 3, to bardzo fajnie zrobione 3D. Warte wydania tych kilku złotych więcej na bilet.

Niestety nawet soundtrack w Facetach w czerni 3 był gorszy niż zwykle, tu piosenka niejakiego Pitbula, której główną zaleta jest fajny podkład ze starszego utworu





Gdybyście się jednak zdecydowali, jak zwykle poniżej trailer. Co ciekawe, zaobserwował to Luke, całkiem niezła scena z graffiti nie trafiła do filmu


Faceci w czerni 3
Reżyseria: Barry Sonnenfeld

czwartek, 14 czerwca 2012

Orson Scott Card i gry małych chłopców

Czytam ostatnio tak kuriozalną książkę, że żeby zachować sprawność umysłu, muszę ją sobie dozować porcjami. I nie nie jest to wcale Dukaj, a Osioł w okularach dr. Mirsakarima Norbekova, jak klikniecie w link, przeczytacie sobie o tym na innym blogu, a u mnie jak zwykle będzie o rzeczach poważnych.

Tak się ostatnio złożyło, że nie tylko dostałam do recenzji "Zaginione wrota" Orsona Scotta Carda, ale jeszcze od naczelnika tajnej policji z mojej wyimaginowanej wyspy (napisze kiedyś o tym, ale w gruncie rzeczy moje wymarzone miejsce bardzo przypomina Chiny, tyle, że jest bardziej new ageowe i w tropikach) dostałam do poczytania "Grę Endera" i parę innych książek Carda.

Przeczytałam zupełnie na odwrót najpierw "Wrota", a potem "Endera", bo wiadomo w recenzjach gonią terminy itd. i co najbardziej zaskakujące absolutnie nie był to błąd. Bo gdybym znała wcześniej "Endera" pewnie nie byłabym zachwycona "Wrotami", a tak ze świeżym umysłem i bez wygórowanych oczekiwań przeczytałam je z przyjemnością.



W skrócie - "Zaginione wrota" to nowsza i gorsza wersja Endera, a całą nudną i przydługą recenzję  znajdziecie TUTAJ, więc macie teraz wybór, albo wejść w link, albo poczytać jak pieję sobie z zachwytu nad "Grą Endera". Zaznaczę tylko, że to drugie się nie zdarza zbyt często.



Piękna okładka angielskiego wydania, nieprawdaż? Szkoda, że ta w polskim wydaniu taka nie była, a powinna, żeby dopełnić geniuszu tej książki. Tak, tak, naprawdę mi się podobało "oooołaaaał" tylko tyle powiedziałam po przeczytaniu, a potem jeszcze kilka razy to powtórzyłam.

Dlaczego? Otóż dlatego, że "Gra Endera" jest  jak połączenie najlepszych opowiadań Philipa K. Dicka, "Władcy much" Williama Goldinga i "Żołnierzy kosmosu" w reżyserii mojego ulubionego hollywoodzkiego rozpruwacza Paula Verhoevena. To powinno wam wystarczyć, ale wiem, że niektórzy są bardziej wymagający, więc dodam kilka słów o fabule.

W nie tak znowu odległej przyszłości był sobie genialny chłopiec. Jest trzecim dzieckiem swoich rodziców, które pozwolono im mieć (z okazji przeludnienia planety są limity) tylko ze względu na to, że jego brat Peter i siostra Valerie, również są geniuszami i szkoda byłoby zmarnować taki potencjał genetyczny. Zwłaszcza, że ani Valerie, ani Peter nie nadawali sie na dowódców, a tego własnie potrzeba światu - dowódcy, który zwycięży w ostatecznej wojnie pomiędzy ludźmi, a ich owadzimi wrogami z  innej planety. 

Stąd od najmłodszych lat Ender był obserwowany i oceniany pod względem inteligencji, empatii, zdolność itd. a my poznajemy go w momencie, kiedy okres obserwacji kończy się ostatecznym testem. Na swoje nieszczęście Ender go zdaje. Dlaczego na nieszczęście? Otóż dlatego, że trafia do zlokalizowanej w kosmosie akademii, gdzie takie dzieci jak on szkoli się na żołnierzy. Oglądaliście "Full metal jacket"? To wiecie o co chodzi. Zasady są mniej więcej te same, tyle że w kosmicznej akademii dzieci uczą się strategii poprzez gry bojowe

Ender jednak nie jest zwyczajnym rekrutem, więc,aby wypracować u chłopca odpowiednie cechy charakteru władze szkoły podejmują niecodzienne i mało pedagogiczne korki, które co chwila stawiają go w podbramkowych sytuacjach. Naprawdę momentami żal chłopaka, ale jak to się świetnie czyta!

Card po prostu wspaniale zbudował tą postać i stworzył taki psychologiczny profil, który każdy czytelnik odniesie do siebie...Tak, małe dziecko postawione przed wyzwaniem, zagrożone, nie mogące liczyć na nikogo oprócz siebie... Klasyka, ale jakże przemawiająca do wyobraźni!

Nie ma jak napisać,więcej, żeby tego nie zaspoilować. ale bardzo istotny w książce jest tytułowy motyw gry. Naprawdę już nigdy nie usiądę przed moim PS3 z takimi samymi uczuciami. Gra, gra, gra... czy to wszystko jest naprawdę tylko grą? Czy w ogóle jest coś takiego jak "tylko gra"? Przecież już przystępując do gry przyjmujesz jakieś założenia, postawę, oczekiwania. Po przeczytaniu "Endera" spytałam znajomego, który gra w "Call of duty" - grę, której sensu zupełnie nie czuję - na czym wg. niego polega jej fenomen, dlaczego tak lubi w nią grać. Odpowiedź była świetna "dlatego, że mężczyźni chcą zabijać,to jest nasz instynkt, a współcześnie nie mamy jak inaczej go zrealizować". 

Jeśli lubicie zakończenia filmowe w stylu "Fight clubu" to Ender jest absolutnie dla was. Teraz jak o tym myślę, to bardziej niż s-f jest to książka psychologiczna...Generalizując jest rozbicie mózgu, porównywalne do tego w "Innych pieśniach". Piękne!

Ażeby było jeszcze piękniej, będzie też film na podstawie książki z Hanem Solo vel Harrisonem Fordem tu znajdziecie SZCZEGÓŁY

A ja podrzucam fanowski trailer. Naprawdę nerd wszystko potrafi!





piątek, 8 czerwca 2012

Zabawniej niż mroczniej

Czy byłabym tym kim jestem, gdyby nie istniał Tim Burton? Chyba raczej nie. Na pewno nie pokochałabym Batmana, bo z wszystkich reżyserów, którzy wzięli się za ten komiks Tim, oczywiście w duecie z  Michaelem Keatonem, zrobił to najlepiej. Jako dziecko uwielbiałam "Edwarda Nożycorękiego" i "Sok z żuka" - trochę straszne, trochę śmieszne, a przede wszystkim mocno surrealistyczne i myślę, że te filmy na zawsze zmieniły moją wyobraźnię.

Niestety wszystko, co dobre kiedyś się kończy, a ostatnim dobrym filmem jaki zrobił Burton był według mnie "Jeździec bez głowy". Co istotne poprzedziły go dwa znamienne dla jego kariery tytuły czyli "Ed Wood" i "Marsjanie atakują". Dla mnie wystarczyłoby, że oddał Woodowi hołd doskonałym filmowym  portretem, ale nie Tim musiał pokazać, że też potrafi stworzyć gniota takiego jakim są "Marsjanie...", a potem już nigdy nie wrócił do formy. Może to jakaś klątwa Eda Wooda?

Trudno powiedzieć. W każdym razie i tak obejrzałam wszystkie jego filmy za każdym razem licząc na to, że znów zachwycę się nimi tak, jak w dzieciństwie. Ta naiwność umarła po obejrzeniu "Charliego i fabryki czekolady" i "Sweeney Todda". Wtedy zrozumiałam, że to nie Tim się zmienił, ale ja, więc do dziś oglądam jego filmy z przyjemnością, ale już nie liczę na zbyt wiele. I jeśli z takim właśnie podejściem przystąpimy do oglądania "Mrocznych cieni" satysfakcja gwarantowana. W innym wypadku może być płacz i zgrzytanie zębów.




Najmocniejszą stroną "Mrocznych cieni" jest bez dwóch zdań obsada z Johnnym Deppem na czele. Swoją drogą kiedy na niego patrzę, nie wiem czy potrafiłby zagrać jeszcze tak, jak w "Co gryzie Gilberta Grape'a" czy "Blow", bo zdaje się, że maniera Jacka Sparowa to już na stałe weszła mu w krew. Ale ok, to w końcu komedia, nie czepiam się. Dalej mamy żonę Tima czyli Heleną Bohnam-Carter uroczą i groteskową w jednym, Michelle Pfeiffer, która mimo upływu lat nie straciła swojego kociego uroku i Evę Green, która świetnie zagrała ponętna wiedźmę.Warto zwrócić też uwagę na Jackiego Earle Haley'a, który za sprawą urody bywa zazwyczaj obsadzany w rolach psychopatów, którymi straszy się małe dzieci, ale zawsze spisuje się w nich wzorowo. Na marginesie dodam, że był naprawdę niezłym Freddym Kruegerem w remakeu "Koszmaru z ulicy Wiązów".

Fabuła nie jest przesadnie skomplikowana, więc w dwóch zdaniach Barnabas Collins w młodości był draniem - lubił prowadzić się niemoralnie i obściskiwać pokojówki, ale żeby zaoferował coś więcej to już nie. Więc, moim zdaniem zupełnie słusznie, pokojówka na boku dorabiająca sobie jako wiedźma postanowiła się zemścić. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że też bym tak zrobiła głupiemu paniczowi, któremu wydawało się, że może mnie wykorzystywać jako seksualną zabawkę, a potem deklarować miłość jakiejś chudej i bladej dziewczynie. Zwłaszcza jeśli kochałabym się w nim od dziecka, podły drań!

I tak nasza wiedźma Angelique nie tylko zabiła jego dziewczynę, jego samego zmieniła w wampira, ale jeszcze postanowiła zrujnować jego rodową fortunę. I tu też ją popieram, bo trzeba walczyć z nierównościami społecznymi, a zwłaszcza z takimi, które czynią kogoś lepszym ze względu na urodzenie. W ogóle to wiedźma powinna być wzorem dla wszystkich kobiet - facet ją rzucił, a ona nie tylko się nie załamała, ale jeszcze zniszczyła mu życie, założyła konkurencyjną i lepiej działającą firmę i pogrążyła jego rodziną w niedostatku na niemal 200 lat. Trochę to przypomina "Zemstę pierwszych żon" - świetny film:]

Barnabas ma jednak więcej szczęścia niż rozumu i przypadkiem zostaje odkopany. I tak wampir o mentalności młodego Wertera (tyle, że rozpustnego) z XVIII wieku trafia do 1972 roku, na którym to przeniesieniu w czasie zbudowany jest cały komizm w filmie. Dla mnie nr jeden to scena z "Mefistofelesem" i spotkanie Barnabasa z hippisami przy ognisku, ale jest tego dużo, dużo więcej.

Niby nasz wampir ma głowę na karku, ale dalej jest tym samym paniczem, który wykorzystuje kobiety i nie daje im nic w zamian. Według mnie powinna go za to znów spotkać kara, ale jak to w bajkach, wszyscy będą chcieli zniszczyć bogu ducha winną wiedźmę. Co zrobić, nie ma sprawiedliwości na tym świecie, ale powiem jedno, Angelique ma swój honor i nie podda się łatwo.

Bardzo podobała mi się scena seksu wampira i wiedźmy, chociaż może to za dużo powiedziane "scena seksu", bo obydwoje są w ubraniach. Mimo wszystko to ładne nawiązanie do pierwszego razu Belli i Edwarda, Brawo!

Całkiem niezła jest też rodzina Barnabasa, czyli współcześni Collinsowie, którym przewodzi Michelle-Elizabeth. Niewiele im brakuje do Adamsów i oczywiście jest to wyraźna aluzja, jakich u Burtona zawsze jest dużo.

Wszystko też jest bardzo, bardzo  ładne i dobrze dopracowane pod kątem wizualnym, a zwłaszcza stroje - chyba wszystkie poza wdziankami dr Hoffman chciałoby się mieć w swojej szafie.

Kokludując polecam, a na zachętę, trailer, w którym majstersztyk montażu doceniam zwłaszcza o obejrzeniu filmu


Mroczne cienie
Reżyseria: Tim Burton

wtorek, 5 czerwca 2012

Coraz ciekawsza gra

Tak tak, sezon drugi Gry o tron już za nami i zaskakująco dla samej siebie muszę stwierdzić, że wielka szkoda, że już czekam na  kolejny i że może jednak przeczytam książkę (chociaż po przestudiowaniu treści wszystkich odcinków pierwszego sezonu na Wikipedii mam jednak pewien uraz).

To wszystko oznacza, że nie będę jęczeć, ani złorzeczyć, ale chwalić, bo od śmierci Boromira jakoś to wszystko nabrało tempa. Hmmm gdzie to już było, że najpierw zabili Boromira, a potem dopiero zaczęła się przygoda, niech no sobie przypomnę...;] 


Ale żarty na bok, bo przecież i tak w moim wykonaniu nie są aż takie śmieszne. Zresztą w trakcie oglądania drugiego sezonu Gry o tron, niezbyt często było do śmiechu. Chyba nawet gorzej, zdarzyło się że ze stresu rozbolał mnie brzuch. Dlaczego? Otóż ani okrucieństwo, ani sceny gore nie były tu zbyt mocno wywindowane, ale to przeklęte poczucie dziejącej się niesprawiedliwości, krzywdy niewinnych naprawdę było przykre, a w dostarczaniu takich właśnie wrażeń przodował choćby uroczy młody królewicz.

Jeśli Joffrey wkurwiał was w poprzednim sezonie, to gwarantuję, że w tym (tak jak i mnie) nie raz najdzie was ochota, żeby zabić małego gnojka. Bo w końcu Joffrey jest zadufanym w sobie maminsynkiem, tchórzem, arogantem, sadystą, pyszałkiem, damskim bokserem, prostakiem i w końcu nieudanym królem. Z jednej strony Jackowi Gleesonowi należy się pełne uznanie za aktorski kunszt i stworzenie postaci, która jest tak przekonująca, że aż budzi rządzę mordu, ale z drugiej biedny chłopak będzie teraz musiał się mocno napracować, żeby zerwać ze stworzonym przez siebie potworem.  Jedyne sceny, w których z przyjemnością go oglądałam to te, w których Tyrion go bije.



Miło popatrzeć co? A nasz ulubiony karzełek mocno awansował w drugim sezonie Gry o tron. Już nie jako maskotka, a nowa "ręka króla", która najczęściej podnosi się na niego samego. Peter Dinklage tak, jak poprzednio jest czarujący, zabawny i mądrzejszy niż cała reszta, dlatego mimo nikczemnej postury i karlej urody ogląda się go z przyjemnością.

Jeśli chodzi o tytuł parszywca sezonu to dodam jeszcze, że główną konkurencją dla Joffreya stanie się tu sympatyczny dziwkarz i dobrzy przyjaciel Roba Starka Theon Greyjoy. Jego smutna historia pokazuje, że nie warto mieć przyjaciół z kompleksami, a zwłaszcza że nie należy się przyjaźnić z zakładnikami, których wróg powierza naszemu ojcu jako gwarancję pokoju. Theon z sympatycznego i nieszkodliwego babiarza, nagle nabiera nadmiaru ambicji i zmienia się w szalonego tyrana. Raczej nie z powodu swojego odstręczającego ojca, a z zazdrości o siostrę Yarę, która jak to kobieta, przewyższa go we wszystkim. Uważajmy więc na takich ludzi...


Ostatecznie Theon tak mnie zniesmaczył w tym sezonie, że mam nadzieję, że jego też pobije Tyrion.

Jeśli interesuje was fabuła, to zmienia się niewiele. Rob Stark chce zabić Joffreya, żeby pomścić ojca, Stannis chce zabić Joffreya i sam zostać królem, Daeneryes chce podchować smoki i zabić Joffreya, żeby sama zostać królową. Proste prawda? Też tak myślałam, ale George Martin to jednaktrohę skomplikował.

I tak Robowi w wojnie ciągle przeszkadzają kobiety, a to matka, a to ponętna lekarka. Stannisa omotała niesympatyczna ruda czarownica (dość podobna do byłej żony mojego brata, patrz na zdjęcie poniżej).



A moją ulubienicę Dajniri znów podrywa wielki przystojniak i do tego najbogatszy człowiek w mieście Qarth (ta to ma szczęście), ale ona zgrywa niedostępną. Żeby było śmiesznie jej amanta gra Nonso Anozie, który w ostatnim remakeu Conana gra jego najlepszego kumpla! Tak, tego samego Conana - Jasona Momoa który grał jej męża Khala Drogo w poprzednim sezonie!!! Chyba na planie tej durnej produkcji chłopaki wyrobili sobie niezłe znajomości, bo obydwaj trafiają na najlepszą laskę w tym serialu!


Ale przecież mamy jeszcze Bastarda, bo przecież nikt nie używa imienia John Snow. Więc bastard wreszcie wyrusza za ścianę, żeby walczyć z wajldlingsami, niestety wszystkie plany psuje mu dzika rudowłosa dziewczyna Ygritte. Bastard jest oczywiście najbardziej honorowy ze wszystkich bohaterów, więc dziewczyna będzie miała trudne zadanie...


Wracając do fabuły - wojna szybko schodzi na boczny tor, bo najważniejsza jest oczywiście gra, a w grze najważniejsze są intrygi. Wiele z nich snuje Ojciec Lannisterów czyli Tywin Lannister w uroczym zamku Harrenahal, a wszystkim przysłuchuje się moja ulubienica Arya, która trafiał do niego na służbę. W sumie polubiłam nawet tego zażywnego dziadka, bo mimo, że ma świra, to głupi nie jest.

Jeśli w Grze o tron interesuje was tylko seks, drugi sezon może was zawieść - jest go dużo mniej. Jeśli fascynuje was gore i wyrywanie kończyn wasza perwersja zostanie zaspokojona, ale dopiero po koniec sezonu.

Jeszcze jedna istotna sprawa - pierwsze pięć odcinków to nuda, ale po obejrzeniu szóstego nie sposób się oderwać, więc jeśli zaczęliście oglądać drugi sezon i daliście sobie spokój, to polecam spróbować jeszcze raz. Ostatecznie ja dałam się przekonać, a nie było to łatwe po tym co przeszłam oglądając sezon pierwszy.

A co do komplikacji fabuły to  mój współgremlins przebił wszystkie irytujące pytania podczas oglądania pierwszego sezonu pytając mnie ostatnio "kto to jest?" w odniesieniu do ubłoconego i zarośniętego Jaimego Lannistera  w klatce u Roba Starka. Więc tu nic się nie zmieniło;]

poniedziałek, 4 czerwca 2012

W dziwnej sprawie gadajacego orangutana


Jest to dokładnie 342 strona przygód Burtona i Swinburne'a kiedy te oto cztery słowa eksplodowały w mojej głowie: "TA KSIĄŻKA JEST ZAJEBISTA". Z reguły ten moment jest o wiele trudniej określić, ale orangutan zapowiadający, że za chwilę opowie czytelnikowi historię samego Skaczacego Jacka (za którym przez wszystkie poprzednie strony bezskutecznie uganiali się główni bohaterowie książki) bije wszystkie znane mi suspensy na głowę. A do tego bardzo zgrabnie wprowadza do książki element powieści szkatułkowej;]



Chyba jest mi wciąż wesoło, ale to dlatego, że "W dziwnej sprawie skaczącego Jacka" to naprawdę wesoła książka. A jeśli podobała wam się nowa wersja Sherlocka Holmesa z Robertem Downey Jr, to jest to zdecydowanie coś dla was. No bo co tam śmierć niewinnych, próby gwałtów, porywanie dzieci i eksperymenty genetyczne, skoro głównym bohaterem jest przystojny szelma, który łączy w sobie urok gentlemana i temperament awanturnika. Kto się przejmował tym wszystkim w Sherlocku, skoro na pierwszym planie był nonszalancki czaruś? Ja na pewno nie i dokładnie tak samo uległam urokowi postaci stworzonych przez Marka Hoddera.

"W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" trudno zakfailifikowac jednoznacznie, bo mamy tu trochę klimatu steampunka, trochę kryminału wiktoriańskiego, trochę  powieści awanturniczej, trochę komedii i trochę historii. Z wszystkiego co dotychczas czytałam książka Hoddera najbardziej przypomina mi wiktoriańską Anglię stworzoną przez Gali Carriger z jej uroczą Alexią Tarabotti. Aż szkoda, że ta przedsiębiorcza dziewczyna znalazła już sobie męża, bo myślę, że Burton byłby zdecydowanie w jej typie;]

Co ciekawe Hoodder nie do końca wymyślił sobie swoich bohaterów, a po prostu wybrał kilka spośród najciekawszych postaci  XVIII- wiecznej Anglii i nieco "doprawił" ich życiorysy. Swoją drogą facet nie jest chyba ewolucjonistą sadząc po tym co zrobił w swojej chorej wyobraźni z Charlesem Darwinem...ale Darawin to zaledwie postać drugoplanowa, bo na głównej linii frontu umieścił Sir Richarda Francis'a Burton'a oraz Algernona Charles'a Swinburne'a. Jakby ich prawdziwe życie było nieciekawe...

W każdym razie historia nie potoczyła się jak trzeba, królowa Wiktoria zginęła w zamachu, w Londynie panoszą się technicy i eugenicy, ulice są pełne maszyn, a powietrze smogu. Do tego wilkołaki polują na kominiarczyków, a legendarny zboczeniec Skaczący Jack znów zaczął atakować. 

Wszystko to ma za zadanie ogarnąć Burton. I jeśli wydaje wam się, że pogoń za facetem zdzierającym z dziewczyn sukienki to objechana historia, w takiej odsłonie jaką prezentuje Hodder na pewno jeszcze jej nie słyszeliście.

Mój zachwyt, któremu dałam tak duży wyraz na samym początku wciąż jest spory, a jednak niepełny. Wszak strona 342 to jest szczytowy moment, na który niestety trzeba najpierw się wdrapać, i który ma też swój spadek  pod koniec powieści, więc nie napalajcie się na gadającą małpę co drugą stronę...

Konkludując - czytało się fajnie i choć początek jest przynudnawy warto przez niego przebrnąć. Później jakoś to idzie do strony 342, potem już ciężko się oderwać, a jeszcze później znów robi się nudno. Ale i tak warto, a ja już cieszę się na kolejny tom czyli "W zdumiewającej sprawie Nakręcanego Człowieka".

Aaaa i zanim zaczniecie czytać lepiej zaopatrzcie solidnie domowy barek (najlepiej w burbona, porto i angielskie piwo), bo to jest wręcz okrutne jak szerokim strumieniem płynie w tej powieści alkohol i nie sposób nie pić w trakcie czytania


Autor: Mark Hodder
Tytuł: W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka
  Wydawnictwo: Fabryka Słów 2012