czwartek, 26 lipca 2012

Spełniona obietnica Prometeusza

Niestety drink, którego piłam pisząc ostatniego posta był moim ostatnim na dość długi czas. nie wspomniałam wam bowiem o tym, że w ramach ciągłego ruchu na wakacjach musiałam chodzić po lesie i przyczepił się do mnie kleszcz. Niestety był to podły boreliozaur i teraz muszę zajadać azytromycynę, po której co wieczór boli mnie brzuch.

Generalnie nie polecam kontaktów ze straszliwymi nosicielami boreliozy, ale bądź co bądź są one niezłym wprowadzeniem do dzisiejszego tematu czyli recenzji Prometeusza. Możecie spytać czy zwariowałam? Bo co kleszcze mają do cyklu o obcym? Ale nie, antybiotyki nie padły mi na mózg! Jeśli czytaliście posta o erotyce dla nerdów (a jeśli nie to koniecznie to zróbcie) na pewno zwróciliście uwagę na to, że darzę sporą sympatią Xenomorphy, a niestety 90% moich nerdowatych znajomych uważa za lepsze głupie predatory. Bezczelny współgremlin wyjaśnił mi swoją sympatię do uzbrojonych jaszczurów faktem, że obcy to "wielka mrówa"! Najpierw pomyślałam też mi coś! Ale po chwili zastanowienia rzeczywiście coś w tym jest, a przecież mrówki to najbardziej feministyczne społeczeństwo świata;] I w sumie przyznałam mu racje,  chociaż larwy Xenomprphów zdecydowanie są podobniejsze do kleszczy. Nic się nie spodziewasz a tu nagle hyc! I już masz go w sobie:D


Tak w ogóle to szczerze lubię Ridelya Scotta i juz czuję, że ten post będzie długi, nudny i szczegółowo opisujący moje nerdowskie zwejchrowanie, wiec zrozumiem jesli nie dotrwacie ze mną do końca, ale jeśli wam się uda, będę niezmiernie wdzięczna.

O czym to ja...? A tak Ridely, uwielbiam go nawet nie za to, że jest świetnym reżyserem, a za wyjątkową umiejętność portretowania kobiet! Jeśli ten facet nas nie rozumie to nie wiem kto mógłby! Bo kobiety wcale, a wcale nie są takie, jak te wszystkie blondynki z romantycznych komedii, oj nie. Kobiety to bestie, a Scott to widzi i potrafi wspaniale opowiedzieć. Nie będę wam wymieniać tytułów, ani postaci, bo albo powinniście to wiedzieć, albo sobie sprawdźcie. Mi oczywiście chodzi o niezrównaną Ellen Ripley, którą stworzyła Sigourney Weaver (dorównuje chyba jedynie Linda Hamilton w Terminatorze;)

Swoją droga szkoda że na starość Scottowi tak się pogorszyło i popadł w dziwną tendencję do tworzenia qauzi-historycznych filmów przygodowych, takich jak mega nudne Królestwo niebieskie czy Robin Hood. Po co mu to było nie wiem? No i za co te Oscary dla Gladiatora? Bez dwóch zdań powinna je była dostać Ripley

Uprzedzę to głupie pytanie -  nie marzę o tym, żeby być taka jak ona, ale kiedy przyjdą po nas obcy albo w obliczu zombie apokalipsy właśnie taka chciałabym się stać. Jak ja jej zawsze kibicowałam! Ta postać była jak kometa na nudnawym niebie filmów przygodowych wszelkiej maści - wreszcie jakaś porządna bohaterka, a nie przykoksowany naoliwoiny facet biegający z giwerą.

No i Ripley za każdym razem wygrywała z Xenomorphami nie dzięki sile, a umiejętności zachowania zimnej krwi, wytrzymałości i inteligencji. Ale ok, nie siedźmy zanadto w przeszłości, czas wreszcie na Prometeusza.

Popatrzcie sobie na moją ulubioną mrówkę, nie krępujcie się i dajcie sobie na to chwilę czasu, bo jest to widok, którego w Prometeuszu nie ma zbyt wiele, o czym malkontenci na Stopklatce trąbią mniej więcej od dwóch tygodni. A to wcale nie jest wadą filmu.



A teraz dochodzimy do klu - czyli zdania "Bardzo mi się podobał ten film!". Jest wart każdej złotówki wydanej na bilet, a ten nie jest tani, bo to wszak 3D. Dlaczego piszę to w taki sposób? Otóż dlatego, że po przeczytaniu pełnej jęków recenzji Prometeusza autorstwa Tomka Bagińskiego, nie mogę zrobić inaczej. Chociaż w wielu momentach się z nim zgadzam uważam, że przesadził i nie dodaję linka do tych pomyjów, bo sami z łatwością znajdziecie je w sieci. Tomaszu Bagiński piszę to do Ciebie - taką recenzję to można wystawić Twojemu na maksa kiczowatemu spotowi promującemu polską prezydencję w UE (jest tak zły, że nawet nie zamierzam go tu zamieszczać w charakterze dowodu rzeczowego)!

Ok, wreszcie nadszedł czas na moją recenzję. A ta też nie będzie wcale krótka ani treściwa, obiecuję.

Pierwsze i największe wrażenie w całym filmie zrobiło na mnie jego wizualne piękno. Scott jest od lat  rywalem Camerona, i choć nie odnosi tak spektakularnych finansowych sukcesów, dla mnie to on jest zwycięzcą w tym konkursie. Cameron to prosty facet, najpierw robił porządne strzelanki, potem romans stulecia, a na koniec jeszcze odnowił historię Pocahontas. Wszystko to ładne i dobrze wyprodukowane, ale (może z wyjątkiem Terminatora) nie pozostawia człowieka z pytaniami o życie, śmierć, przetrwanie, tożsamość, ludzką naturę, sens życia itd. Tymczasem Scott ma talent do tworzenia filmów po których człowiek ma o czym myśleć, wspomniawszy choćby Balde Runnera.

Co więcej, Scott naprawdę nie potrzebuje wiele, żeby zbudować klimat i opowiedzieć świetną, grająca na emocjach historię, jak nasz ulubiony 8 pasażer Nostromo, którego do dziś ogląda się z przyjemnością. Cameron też to potrafił, ale zwłaszcza na starość polubił wydawać dużo pieniędzy na raczej kiczowate przypowieści z prostym jak drut przekazem .

I tak wracając do piękna w mojej subiektywnej ocenie Prometeusz zdecydowanie przewyższa pod tym względem Avatara. Bo zamiast bawić się komputerem Scott wpadł na lepszy pomysł i zatrudnił świetnego operatora czyli Dariusza Wolskiego. I gdybym mogła kiedyś polecieć w kosmos wolałabym, żeby to był kosmos Scotta, a nie disnejowska bajka Camerona.

To surowe piękno najlepiej widać w pierwszych ujęciach, gdzie właściwie sama natura robi wrażenie. Nie potrzeba mu też żadnych fajerwerków i świecących gałęzi. Scottowi wystarczy niewielka przestrzeń statku kosmicznego i porządny mroczny korytarz, żeby zrobić dobry film. Ponadto na wielkie uznanie w tym filmie zasługuje użycie technologii 3D, a kiedy David uruchamia mapę nieba po raz pierwszy od dawna powiedziałam w kinie "wow", a zdjęcie, które widzicie poniżej nie oddaje tego co widzi się w kinie.













Prometeusz, to film, który zgodnie z nazwą nawiązuje do popkulturowej mitologii obcych, a w zasadzie jest jego księgą genesis. Fabuła filmu opiera się pomyśle, że ekipa specjalistów z różnych dziedzin pod wodzą dwójki archeologów wyrusza na planetę, z której rzekomo pochodzi ludzkość. Dokładnie tak, jak to miało miejsce z ekspedycją do okrytej pod lodem piramidy w Alien vs. Predator (podobnie też sponsorem imprezy w obydwu filmach jest człowiek o nazwisku Weyland). Mało to oryginalne, ale to wszak to tylko pretekst. Co ciekawe nasi bohaterowie nie chcą wcale zdobywać kosmosu -  kierują nimi pobudki bardziej transcendentalne, mianowicie marzą o tym by poznać swoich stwórców/bogów.

Prym wśród nich wiodą Elizabeth (Noomi Rapace) i Charlie (Logan Marshall-Green), którzy bez wahania pchają się w korytarze kosmitów, uczynnie otwierane dla nich przez androida Davida (Michael Fassbender). W sumie od razu wiadomo kto będzie nową Ripley, a Charlie jest dla niej jednie przystojnym tłem.


Nowego androida też nie trzeba specjalnie przedstawiać, a Fassbendera w roli pomocnego acz nieco demonicznego Davida nie sposób go nie lubić, choć zdecydowanie nie jest dobrym duchem tej podróży. Trzeba mu przyznać, że zagrał naprawdę świetnie a jego postać jest staromodnie elegancka, a przy tym błyskotliwie ironiczna, sympatyczna i równocześnie zdystansowana, a mimo całej swojej pozornej usłużności jednak złowroga. Naprawdę wielki talent, który z przyjemnością się ogląda.


Wracając do akcji na planecie na którą trafia nasza drużyna rzeczywiście znajdują się protoplaści? kreatorzy? a może rzeczywiście bogowie ludzkości, tyle, że wszyscy są martwi. Ekspedycja przeszukuje więc krok po kroku tunele budowli, którą po sobie pozostawili i oczywiście, nie zważając na to, że coś co ich zabiło wciąż może być w środku, otwiera wszystkie drzwi, które powinny pozostać zamknięte. Nie trudno się domyślić, co znajdą za tymi drzwiami - złe czarne rzeczy, które zjedzą po kolei wszystkich członków załogi. I nie chcę słuchać jęków, że to spoiler - na tym w końcu polegają filmy o obcych i predatorach.

Więc tak jak we wszystkich filmach z cyklu w Prometeuszu będziemy obserwować załogę walczącą o życie z nietypowym wrogiem, a mianowicie ewolucją, którą najprawdopodobniej nasi stwórcy zafundowaliby całej Ziemi, gdyby tylko udało im się dożyć tego momentu.

Koniec filmu jest doprawdy epicki, a przez ponad dwie godziny jego trwania ani przez chwilę się nie nudziłam. Jeśli zastawialiście się skąd się wzięły Xenomorphy, to ten film odpowie na to pytanie, ale wszystkie pozostałe wątpliwości nie tylko nie zostaną rozwiane, a wręcz przeciwnie osnute jeszcze gęstszą mgłą pytań. Mi się to akurat podoba, a twórcom filmu zostawia szeroko otwartą furtkę do stworzenia kolejnych części tej historii z czego oczywiście się cieszę.

Poza tym lubię popkulturę za to, że tak dobrze rezonuje rozmaite współczesne lęki, nadzieje i spekulacje.  W wypadku Prometeusza jest to aktualny dziś temat modyfikacji genetycznych, ewolucji, a nawet kreacjonizmu.

Są w tym filmie pewne denerwujące nieścisłości, bo Ridley Scott chyba nie miał nigdy cesarskiego cięcia. Gdyby miał, wiedziałby, że trzeba wciągnąć z brzucha łożysko i że długo po czymś takim nie można biegać.  Nieco zawiódł też moje nadzieje co do praludzi - wyjątkowo agresywny i niekulturalny gatunek, który do tego nie potrafi usiedzieć na przeznaczonym dla siebie fotelu. No i wreszcie ten facet, który łaził jak postać z japońskiego horroru - też był trochę nie na miejscu. Dużo osób płacze też nad brakiem Xenomorphów, ale jak już wspomniałam dla mnie nie jest to wada. W tytule tego filmu nie występuje wszak słowo "obcy".

I na koniec świetny trailer


A jak wam mało Xenomorphów, to tutaj mój ulubiony film dokumentalny na ich temat. Nerdy są szalone;]

niedziela, 22 lipca 2012

Dalszy ciąg historii o dziewczynie, która igrała z ogniem

Wróciłam  z wakacji, zrobiłam porządek na półce z książkami, wypiłam jeden gin z tonikiem i jestem w doskonałym nastroju, żeby przytłoczyć Cię drogi Czytelniku swoim standardowym nudziarstwem.

Pod wieloma względami moje tegoroczne wakacje należały do udanych, jednak jeśli chodzi o czytanie wypadły bardzo słabo - ledwie półtora książki w tydzień! I tak zamiast podbijać swoje statystyki musiałam cięgle się ruszać, ale choć przeczytałam mało całkowicie rekompensuje to jakość książek Suzanne Collins.

Zawsze trochę dokuczam swojemu współgremlinsowi, bo od kiedy jesteśmy razem ja przeczytałam cały regał książek fabularnych a on chyba mniej niż dziesięć. Nudziarz woli te naukowe bzdety... Tym większe było moje zdziwienie, kiedy po obejrzeniu Igrzysk Śmierci postanowił również przeczytać książkowy pierwowzór, który sam mi zresztą kupił. Przeczytanie książki, którą wchłonęłam w kilka dni zajęło mu co prawda miesiąc, ale zaowocowało wizytą w empiku i zakupem kolejnych dwóch tomów, które ja oczywiście przeczytałam pierwsza;]

Po tym jakże przydługim wstępie powinnam już się streszczać więc - obydwie książki są niesamowite, świetnie napisane, zaskakujące, a finał zostawia człowieka na długo zmaltretowanego, zaskoczonego i z wieloma przemyśleniami. Bo tak jak i pierwszy tom pozostałe dwie książki są są o wiele głębsze niż ich powierzchowna warstwa fabularna, przejmujące i zmuszające do myślenia. Nie ma znaczenia, że akcja toczy się w zupełnie wymyślonym świecie. Collins dzieli z wszystkimi wielkimi autorami najważniejszy dar w tym fachu - jest doskonałym psychologiem, dzięki czemu wchodzimy w życie Katniss jak we własną skórę.

A jeśli wydawało wam się, że po tym jak udało jej się uratować siebie i Petę z pierwszych Głodowych igrzysk, będzie wiodła długie i szczęśliwe życie, jesteście oczywiście w błędzie. Katniss wróciła do domu czyli do Dwunastego dystryktu, ale nic nie jest takie jak dawniej. Dzięki zwycięstwu sytuacja jej rodziny znacznie się poprawiła, ale pozostałym mieszkańcom dwunastki nadal wiedzie się kiepsko, a nawet jeszcze gorzej niż dawniej, bo w końcu zachowanie naszej bohaterki na arenie doprowadziło do rozruchów, a rozruchy z reguły prowadzą do pacyfikacji buntowników.
I teraz postaram się nic nie zaspoilować, więc... Katniss musi być grzeczna i posłuszna Kapitolowi, żeby zapewnić bezpieczeństwo swoim bliskim, co jak wiemy wychodzi jej raczej średnio. A będzie musiała się postarać, bo jako zwyciężczyni wraz z Petą wyrusza na tournee po wszystkich dystryktach. W ramach roli, którą musi odegrać kluczowe jest utrzymywanie z Petą relacji, która zrodziła się między nimi na arenie, co jeszcze utrudnia i tak już mocno skomplikowaną przez igrzyska przyjaźń z Galem. Problemy miłosne to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej tego, co czeka nasza dzielną łuczniczkę w drugim tomie. A jeśli spodziewaliście się, że nie będzie musiała się tu zbytnio przemęczać, to jesteście w błędzie, tyle, ze tym razem nie będzie walczyć o swoje przetrwanie. Więcej nie piszę, bo każda strona powinna być dla was tak ekscytującym zaskoczeniem, jakim była dla mnie.  
Co do trzeciego tomu to na pewno spoilem nie będzie informacja, że rewolucja wreszcie wybuchła, a jej symbolem stał się kosogłos, którego na swej piersi wypromowała Katniss. Ale świadomość, że wojna wybuchnie nie przygotuje was na to co Collins zgotowała dla Katniss w trzecim tomie. Zawsze powtarzam, ze dobry bohater jest jak Bruce Willis ze Szklanej pułapki - sukces musi okupić solidnym kosztem krwi i potu, ale nie spodziewałabym się, że autorka wyciśnie ich z bohaterki aż tyle. Brutalna, mroczna, niepokojąca - taki właśnie jest Kosogłos. Nie powiedziałabym za krytykami, że jest to najlepszy tom trylogii - dla mnie wielbicielki cegłówek i szczegółowych opisów w wielu momentach książka jest zbyt ogólnikowa, a jednak  nadal bardzo bardzo dobra.

Katniss wreszcie będzie musiała się zdecydować co jest dla niej najważniejsze, czy wygrają rewolucyjne ideały czy troska o bliskie osoby? Czy wybierze wojowniczego Gale'a czy będącego ostoją spokoju Petę? Jak dotychczasowe doświadczenia wpłyną na jej decyzję? Czy uda jej się kiedykolwiek wydostać z areny i nie być pionkiem w cudzej grze? Naprawdę gorąco polecam, świetnie napisana i naprawdę mądra książka.

wtorek, 10 lipca 2012

Doskonale psychotyczny Dexter

Poza ciężką pracą jaką jest czytanie książek, jak mogliście się już domyślić po refleksjach na temat "Gry o tron" wiele swojego bezcennego czasu poświęcam też na oglądanie seriali. Ostatnio jestem dość monotematyczna, bo po kolei magluję wszystkie sezony Dextera i chociaż czasem równocześnie gram w Angry Birds, to zapewniam jest to naprawdę świetny serial.

Seriale są naprawdę okropne jeśli chodzi o kwestie uzależnienia. Po bardzo efektownym pierwszym odcinku czwartego sezonu poważnie zastanawiałam się nad tym, czy nie wziąć ze sobą komputera na wakacje. Na moje (nie)szczęście wakacyjny wyjazd się przesunął i na domowej kanapie dobrnęliśmy do końca czwórki. Po ostatnim odcinku tego sezonu dosłownie odechciało mi się się ślezić losy Dextera. Co prawda zaczęliśmy piąty sezon, ale, jakoś tak bez większego entuzjazmu. Czwórka po prostu zostawia człowieka pod podobnym wrażeniem co "Milczenie owiec" Harrisa i potrzeba troszkę czasu, żeby ochłonąć po tym, co się stało.


Ale idąc od tego szczegółu do ogółu - koncepcja "Dextera" jest zaprawdę genialna. Bohaterm głównym jest seryjny zabójca (czyż to nie fascynujące jak Ameryka uczynniła z nich celebrytów i bohaterów?) który najbardziej lubi owijać swoje ofiary w folię, dźgać nożem i zawsze zostawia sobie sympatyczną pamiątkę z takiej akcji w postaci kropelki krwi.

Wszystko to nie byłoby jednak wcale zabawne, gdyby nie to, że za dnia Dexter pracuje w policji jako analityk krwi i robi wrażenie sympatycznego, nieśmiałego nerda. W sumie ma bardzo fajną robotę - jedzie na miejsce zbrodni i na podstawie rozbryzgów krwi dochodzi do tego kto, czym i jak zabił - jeśli graliście kiedykolwiek w Scotland Yard, to wiecie jaka to świetna zabawa. Jeśli jednak Dexter nie jest pewien co zaszło, w pracy ma specjalną głowę w którą wali różnymi przedmiotami, żeby sprawdzić jak poleje się krew. A krwi w serialu jest dużo i Dexter lubi krew.

Oczywiście tak naprawdę jest dobrym gliną, bo zabija tylko złych ludzi, a jego praca pozwala mu na przeglądanie karotek i naprawianie błędów wymiaru sprawiedliwości. Jak o tym pomyśleć, to powinien dostać medal i trudno nie poczuć sympatii patrząc na jego pocieszną twarz.


Mimo, że jest taki pożyteczny, Dexter jest jednak nieco upośledzony emocjonalnie. Wygląda to tak, że oprócz chęci zabijania nie odczuwa on wielu innych z szerokiej gamy ludzkich emocji. Co poniektóre potrafi jednak udawać czego nauczył go ojciec-policjant Harry Morgan. Ten poczciwy człowiek nie tylko adoptował małego Deksterka po tym jak znalazł go na miejscu zbrodni, ale wymyślił sobie jeszcze, że skoro Dexter musi zabijać, żeby nie dostać ataku szału i nie wpaść do szkoły z maczetą, a źli ludzie powinni zginąć, najlepiej byłoby połączyć przyjemne z pożytecznym i tak nauczył syna jak efektownie i sprawnie zabijać kryminalistów.

Dexter, oprócz swojej firmowej miny, którą widzimy na dwóch powyższych zdjeciach, wykuł też na pamięć swoje dziesięć przykazań, które nazywa kodem i dzięki nim mimo mniejszych i większych trudności udaje mu się przeżyć, kontynuować swoje hobby i nie dać się złapać co oczywiście grozi mu w każdym kolejny sezonie.

A trzeba to przyznać scenarzystom, że każdy sezon jest naprawdę dobrze przemyślany i emocjonujący. W każdym też występuje seryjny morderca, którego tropi wydział Dextera z jego siostrą Derbą na czele. Ale kryminalna zagadka nie wystarczyłaby do stworzenia dobrego serialu dlatego tez z każdym odcinkiem zagłębiamy się troszeczkę głębiej w mroczne zakamarki umysłu naszego bohatera.

I tak w pierwszym sezonie Dexter będzie musiał odkryć prawdę o sobie, swoje rodzinie i zdecydować tym kim jest. W drugim czeka go odkrycie bratniej duszy i wybór miedzy dwiema kobietami w jego życiu. W trzecim sezonie wreszcie spotka przyjaciela na  miarę swoich potrzeb, a w czwartym można chyba powiedzieć, że spotka pewną wersję samego siebie.

Nie martwcie się nie są to żadne wielkie spojlery, bo urocze jest też to, że w każdym sezonie znajdziemy wiele niuansów, a nic nie jest do końca takie, jak się wydaje.

Ja osobiście bardzo lubię przemyślenia Dextera, kiedy kombinuje jak zachować się w danej sytuacji wobec ludzi. Jak przewiduje kilka ruchów w przód Najlepsze są sceny z jego dziewczyną Ritą;] Albo każdy facet jest psychopatą, albo Dekesiu nie nie jest nim aż tak bardzo, bo zachowuje się bardzo typowo. No, bo jak można uwierzyć, że kobieta może nie chcieć pierścionka zaręczynowego itd.?


Moją ulubienicą w "Dexterze" oprócz głównego bohatera jest też jego siostra Debra. Debra jest skrzywdzona emocjonalnie, ale odwrotnie niż brat - ona ma za dużo emocji. W czasie gdy tatuś-Harry uczył Dextera jak gładko i sprawnie zabijać złych ludzi ona myślała, że nie zbyt mocno ją kocha, więc, żeby pokazać, że wcale nie jest gorsza od Dextera również postanowiła zrobić karierę w policji. I idzie jej to naprawdę nieźle.

Poza tym ma urocze słownictwo proste acz konkretne -"fuck", "motherfucker", "cocksucker" - oto święta trójca Debry + podpis pod zdjęciem obok;]

Debra jest uroczym przeciwieństwem Dextera, nie tylko dlatego, że on nigdy nie przeklina, ale też dlatego, że kiedy brat prowadzi nudne (oprócz drugiego sezonu) życie rodzinne, ona co sezon wskakuje komuś ciekawemu do łóżka. A jej kochankowie to naprawdę osobliwa kolekcja o czym warto się przekonać samemu.

Reszta obsady też naprawdę świetnie się sprawdza, a zwłaszcza sprośny Mazuka, poczciwy Angel Batista i twarda Maria Laguardia. Moja sympatię zaskarbili sobie też Landy i Ice Truck Killer, natomiast John Lithgow jako Athur Mitchell zasłużył na jakąś ciężka pozłacaną nagrodę za swoją rolę. Był naprawdę bardzo przekonywujący.

We wszystkich obejrzanych dotychczas sezonach "Dextera" nie mogę odżałować tylko jednego UWAGA SPOILER (ale nie mogę się powstrzymać)- mianowicie braku kontynuacji wątku z Lilą seksowną i błyskotliwą kochanicą Dextera. Gdybym była facetem sama chciałabym mieć taką dziewczynę! chociaż mój współgremlins nie podziela tego zdania, dziwne....

 Szkoda, zwłaszcza, że namalowała mu  poniższy i jakże trafny portret.


Udanego oglądania, jakbyście nie wiedzieli jak zmarnować wolny czas w wakacje.

środa, 4 lipca 2012

Nie taki diabeł toporny jak zapowiadała okładka

Żeby nie było, że nie czytam tyle, ile przystało ogarniętemu gremlinowi - ostatnio pochłonęłam niemal 900-stonicową historię a la Harry Potter czyli Wrzawę śmiertelnych Erica Nylunda. historia stara jak świat tyle, że razy dwa, bo zamiast jednej mam tu dwie sierotki, które będą musiały dorosnąć, nauczyć się odróżniać dobro od zła, odkryć jakie są silne jeśli tylko chcą itd. 

Dlaczego jednak na okładce mamy jakiegoś nieudanego diabła a nie sierotki? No cóż wydawcy trochę strzelili tu sobie w kolano odpowiadając na najciekawsze pytanie na tylnej okładce. Słowa "Luke I'm your father" nie powinny przecież padać tak od razu, przyjemniej by było, jakby czytelnik sam mógł dojść do tego, kto jest tatusiem sierotek.


Sam pomysł z ojcem-szatanem wydawał mi się objechany i komiczny, no bo czy można to zrobić lepiej niż w "Dziecku Rosemary"?  Mimo to Nylund całkiem nieźle sobie poradził wplatając ten wątek w powieść dla nastolatków.

W każdym razie mimo tych małych niedogodności czytało się nieźle i polecam jeśli wasze dzieciaki są nerdami tak jak ja lubią solidne cegłówki. Aż nie ma sensu się powtarzać link do mojej recenzji jest TUTAJ.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Jacek Piekara, Doda i ja czyli o kościele i książkach

Miałam pisać trochę o czymś innym, ale  najnowsza okładka "Wprost" z moją popkulturową ulubienicą Dodą sprawiła, że przypomniało mi się z jaką przyjemnością czytałam sobie o kościele u Jacka Piekary.
A więc dzisiaj będzie o absurdach naszego przenajświętszego kraju i innych herezjach, więc uwaga! Grzecznie cię uprzedzam drogi czytelniku, jeśli wierzysz w pana B i najlepiej czujesz się na nieszporach,  mój wpis Cię nie zainteresuje. 

Dorota Rabczewska (fot. Maksymilian Rigamonti) "Wprost"

Doda najlepiej opowiada sama o sobie, więc nie będę jej wyręczać, a wszystko co ma do powiedzenia o swoim wyroku przeczytamy klikając w magiczne słowo WPROST.

Ja tymczasem zajmę się Jackiem Piekarą, bo w porównaniu z jego kunsztem w o(bna)brażaniu kościoła słowa o "napruciu winem i ziołami" to wręcz komplement. Sądzę, że gdyby indeks ksiąg zakazanych nadal funkcjonował Piekara ze swoimi książkami nigdy nie schodziłby z pierwszej dziesiątki. Bo lektura jego cyklu o inkwizytorze zdecydowanie nie jest dobrym pomysłem dla tych, co to mają boga w sercu.

Książki Piekary jakoś nigdy mnie nie kusiły, ale jak tylko przeczytałam jedną nie było już odwrotu - dosłownie pochłonęłam wszystkie pozostałe. Aż było mi szkoda, że są takie krótkie, bo od razu polubiłam pana Jacka  za talent, erudycję i  bezkompromisowość w wyrażaniu swoich poglądów.  Przynajmniej dopóki nie zajrzałam na jego bloga i nie przeczytałam zbioru opowiadań "Mój przyjaciel Kaligula". Te przykre doświadczenia trochę ostudziły moja sympatię do Piekary jako człowieka, ale bynajmniej nie umniejszyły wielkiego uznania, jakim darzę jego pisarstwo. Powiedzieć o nim że należy do najlepszej fantastyki w Polsce nie jest żadną przesadą, a najlepiej świadczą  o tym liczne wznowienia jego książek.

Zacznijmy od tego za co naprawdę polubiłam pana Jacka.  Niestety żyjemy w kraju gdzie ludzie biją się o krzyż, w którym trzeba bardzo uważać, żeby nie obrazić czyichś uczuć religijnych, a bycie ateistą to niezrozumiała fanaberia. 

Jakby tego było mało kościół katolicki nie tylko nie płaci podatków, ale jeszcze dostaje procent z ogólnej puli i ciągle domaga się jakichś rekompensat. Jednym słowem biedny nie jest, ale i tak mu mało. A żeby wykształcić sobie grupę płatników mocno siedzi w edukacji wymuszając przymusową religię i nauczanie wychowania seksualnego tfuuu.... "przystosowania do życia w rodzinie" przez swoich agentów.

Swoją drogą nigdy nie zapomnę jak ksiądz proboszcz spoliczkował mojego kolegę z podstawówki za to, że w trakcie przygotowań do komunii był niegrzeczny w kościele. Kościoły naprawdę mają wspaniałą akustykę, ach ten trzask! Powinno się w nich wymierzać kary publiczne. Spokojnie, żartuję, ale wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że coś nie gra w tej wspaniałej religii miłości, skromności i pokory.

5 tys. zł to pewnie dla Dody para nowych butów, ale szanuję ją za to, że nie zamierza tego płacić, a zgłosić sprawę w strasburskim trybunale. Jednak sam fakt, ze został skazana najalpeiej pokazuje jak wiele trzeba odwagi, aby pisać o kościele tak, jak robi to Piekara. A robi to tak, jakby czytał mi w myślach z prawdziwą wirtuozerią wymierzając kolejne szpile ironii w stronę hipokryzji, chciwości i zepsucia obyczajowego  kościoła katolickiego. Osobiście uważam, że jeśli ktoś chce być księdzem to powinien żyć jak Jezus, skromnie i pokornie, a nie obwieszać się złotymi szarfami.

Wracając do książek, to cykl o Inkwizytorze naprawdę nie należy do radosnych historyjek, ale jakże szeroko się uśmiechałam czytając jego sarkastyczne, a zarazem jakże trafne  uwagi. A czy można wybrać lepszą instytucję, żeby pokazać miłosierdzie kościoła katolickiego niż Święte Oficjum. Ileż ono dobrego zrobiło dla ludzkości! I wciąż robi, bo przecież kościół od czasów średniowiecza nie uległ wielkim zmianom, a wyroki dla Nieznalskiej i Dody, pokazują, jakich dzielnych rycerzy wciąż produkuje ta wiara. Różnica polega na tym, że dziś polowania na czarownice rozgrywają się nie na  salach tortur i na stosie, a w sądach i mediach.

Zresztą akcja książek Piekary toczy się w bliskiej sercu Europejczyka, lecz alternatywnej rzeczywistości. Drobną różnicą są tu przede wszystkim pewne teologiczne szczegóły, bo w świecie, w którym żyje Mordimer, bóg chrześcijan, zdecydowanie nie należy do miłosiernych. Ale różnice doprawdy są minimalne. Zresztą zawsze było dla mnie zaskakujące, zważając na historię kościoła katolickiego, że ośmiela się on nadal nazywać boga miłosiernym, bo jak wiemy przykładem nie świecił, a już zwłaszcza w czasach inkwizycji. U Piekary już sam symbol inkwizytora jest niezwykle wymowny, mianowicie jest nim złamany krzyż, znany także jako swastyka. Doprawdy zachwyciła mnie ta wizja, w której to właśnie kościół jest narzędziem szatana. 

A wyjątkowo biegłym wśród powyższych narzędzi jest nie kto inny jak główny bohater książek Piekary czyli Mordimer Madderin. Jak sam o sobie mówi - skurwysyn - jest totalnie urzekający, za każdym razem gdy przedstawia swą pokorną, oddaną bogu, nienawykłą do wygód i jedynie spełniającą swoje obowiązki osobę. Co za szelma! Inkwizytora nie wypada wszak lubić, ale Mordimera nie lubić się nie da.

I to właśnie owa postać inteligentnego, ironicznego służbisty jest największą zaletą książek Piekary. Dochodzenia, które prowadzi, ani jego poczynania do najbardziej spektakularnych nie należą, ot skazuje niewinne dzieci na pewną śmierć, wykorzystuje kobiety, łapie pożytecznych czarowników, ale przede wszystkim ściąga do miast święte oficjum, które zazwyczaj kończy się kilkoma stosami.

Nic wielkiego. Jak na spektrum możliwości, które daje profesja inkwizytora dawki okrucieństwa Piekara stosuje dość umiarkowanie. Natomiast nie można mu odmówić tego, że choć nie przesadza z krwawymi opisami to  sugestywnie nakreśla dalsze losy nieszczęśników. Biada więc bujnej wyraźni czytelników.

Wracając do meritum, żeby was nie zanudzić. Gdyby Doda była moją przyjaciółką w tej niewesołej sytuacji od razu poleciłabym jej lekturę książek Jacka Piekary, zobaczyłaby, że w gruncie rzeczy ma do czynieni nie z wyznaniem a z mafią, której macki sięgają każdej publicznej instytucji w naszym pięknym kraju. W tym sądów.

Co do Piekary to zgadzam się z nim zawsze kiedy wypowiada się na temat kościoła, natomiast nie zgadzam się z nim nigdy kiedy wyznaje miłość swojej ulubionej partii politycznej. Zresztą jego nowsze książki nie są już takie urocze jak te pierwsze. Słyszałam, że to przez to, że przestał pić, ustatkował się ma dziecko, a nawet buduje dom. Ja mam męża, więc to nie dla mnie, ale sądzę, że jest to pomysł, żeby jakaś jego wierna fanka uwiodła go zrujnowała mu życie rodzinne i znów doprowadziła do picia na umór, może wreszcie napisałby Rzeźnika z Nazaretu.

Szkoda, że szczęście tak rozpieściło nam wiernego sługę. Biedny Mordi, jakoś tak zmiękł w ostatnich trzech książkach - licząc  datami wydania. Zdecydowanie nie jest już tym samym facetem, który zostawił zakochaną w nim kobietę Kostuchowi. Bo Piekara, jak chce potrafi zagrać na tych samych strunach co absolutny geniusz Lars von Trier. A ten wierzy w pana B choć zrobił pięknego Antychrysta, o którym być może kiedyś napiszę, bo to naprawdę godny uwagi film.

Myślę, że Inkwizytor byłby podstawą do doskonałego scenariusza filmu, albo gry i może ktoś bystry wreszcie na to wpadnie. Byleby nie reżyserował Marek Bordzki...