piątek, 30 listopada 2012

Zmierzch "Zmierzchu"

Słucham sobie soundtracku z "Twilightu" i nie chce mi się wierzyć, że właśnie mijają 4 lata od pojawienia się pierwszego filmu w kinach. Jak nietrudno się domyślić piszę to, żeby jakoś ładnie zagaić tematykę tego posta, którym będzie oczywiście słynna saga Stephenie Meyer, do której przeczytania, obejrzenia i wielokrotnego przesłuchania prawie wszystkich soundtracków (są naprawdę dobre!) przyznaję się niezrażona tym, że zostanie to wzięte za obciach.


Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałam o "Zmierzchu" będąc w Stanach. Było to lato 2008 roku, pracowałam wówczas w uroczej Carpinterii nieopodal miasteczka Santa Barbara, a ponieważ nie miałam samochodu po wieczornych zmianach wracałam do domu ze swoją koleżanką z pracy Jennifer. Nie jestem w stanie oddać tego jak podekscytowana była opowiadając mi o książkach Meyer, z czego zrozumiałam głównie tyle, że jest to rzecz o dziewczynie zakochanej w wampirze. Nudy, myślałam sobie wtedy i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby sięgnąć po "Zmierzch" mimo swoich licznych i długich wizyt w  Barnesie&Noblu, gdzie przeglądałam dotykałam i podczytywałam wszystkie co ładniejsze pozycje na moich ulubionych półkach z fantasy i s-f. Co dziwne nic sobie wówczas z tej działki nie kupiłam zakładając, że z powodu ograniczeń wagi bagażu lepiej kupić trochę naukowych książek Jamesa Clifforda, które do dziś pięknie prezentują się w naszej domowej biblioteczce nigdy nie zaznając zaszczytu bycia przeczytanymi.

Santa Barbara to cudowne miasteczko, polecam wam je sobie wygooglować. Tak zresztą do niego trafiliśmy - najpierw obejrzeliśmy mapę zachodniego wybrzeża USA, a potem wpisywaliśmy różne miejscowości w przeglądarkę. SB spodobało nam się najbardziej i tam wylądowaliśmy na naprawdę udane trzy miesiące naszego życia. A oto i ono;]


Ale wracając do tematu czas odpowiedzieć na pytanie jak to się stało, że w końcu się "Zmierzchem" zainteresowałam? Cóż kiedy wróciłam do domu okazało się, że zmierzchomania sięgnęła i tu, pomyślałam więc, że może spodoba się to mojej przyjaciółce i kupiłam jej trzy tomy. Jednak coś nie bardzo chciała się wziąć za ich czytanie, więc postanowiłam je pożyczyć i zobaczyć co to za bestseller. No i tak właśnie przepadłam. Dla mutualnego doświadczenia posłuchajcie sobie tego, czego ja słucham pisząc te słowa:


Teraz drogi czytelniku mógłbyś spytać co mi się spodobało w tej banalnej dziecinnej i naiwnej historyjce, skoro wyszło już na jaw, że lubię dziwne brzydkie, mroczne rzeczy, wypruwanie flaków, perwersje i inne ohydztwa? No cóż, żeby nie nakłamać - ja też kiedyś byłam zagubionym dziewczęciem z highschoolu, które wodzi oczami za swoim wymarzonym Edwardem. Szkoda tylko, że moi Edwardowie byli zazwyczaj rozczarowaniem...;] No niestety nie pisali dla mnie piosenek, nie byli wampirami i w ogóle spodziewałam się po nich trochę więcej (chociaż jeden nauczył mnie nurkować).


Nie ma chyba co czytać tych wyznań zbyt dosłownie, jednak "Zmierzch" w jakiś sposób obudził we mnie sentymentalną nutę, może nawet jakąś tęsknotę za czasami, które już mięły. Za tymi wszystkimi fajnymi rzeczami, które się robi mając kilkanaście lat, kiedy człowiek żyje daną chwilą, a nie przyszłością, kiedy wszystko jeszcze może się zdarzyć, a każdy dzień może być ekscytujący nawet jeśli o twoje względy nie konkurują wampir-gentleman i ładnie zbudowany wilkołak. Swoją droga jak oczywiście wybrałabym tego drugiego, bo zmienia się w bardzo miłego oku wilka.


Generalnie historia Belli i Edwarda jest ładna i budująca, bo przecież warto czekać na tego jedynego, nawet jeśli po drodze pokochamy futrzastego Indianina. Poza tym sporo tu wartości rodzinnych i innych chrześcijańskich przykazań, które w wydaniu Stephenie Meyer  nie są w żaden sposób denerwujące. A jakby tego mało bardzo podoba mi się też to, że z każdym kolejnym tomem Bella całkiem nieźle się emancypuje, aż pod koniec dochodzi do tego, że to ona zawiaduje całym zmierzchowym towarzystwem. Generalnie poleciłabym tą lekturę wszystkim dorastającym dziewczętom w tych niepewnych czasach.


Wszystko to oczywiście zmierza do finału którym jest druga i ostatnia filmowa cześć sagi czyli "Przed świtem", na której przedwczoraj byłam w kinie. Po tych wszystkich wywodach, chyba nie mam już po co recenzować filmu. Wiadomo, że mi się podobał;] ale o dziwo Współgremlins też się nie wynudził w kinie, chociaż pewnie ogląda to wszystko tylko ze względu na mnie. Jak napisał Kamil Śmiałkowski na Stopklatce "Condon (reżyser) idealnie porusza się na krawędzi autoparodii. Nigdy jej nie przekracza, ale w końcu o to chodzi w takiej zabawie" i ma wiele racji, bo mam jeszcze na tyle dystansu, żeby pośmiać się z Belli uganiającej się po lesie za zdobyczą, czy z jej genialnego tekstu wygłaszanego po wampirycznym seksie z Edwardem, kiedy mówi "teraz rozumiem jak bardzo musiałeś się wcześniej hamować". Biedny chłopak, to ci dopiero komplement;] 

Rację mają też ci, którzy zauważają, że jest tu więcej akcji niż w pozostałych trzech filmach razem wziętych. Generalnie nie ma na co narzekać - "Przed świtem", to miły i przyjemny popkulturowy produkt, który ogląda się z uśmiechem na twarzy, a i można się popłakać ze wzruszenia jeśli ma się miękkie serce...No ale po te wrażenia trzeba się udać do kina do czego szczerze zachęcam również poniższym trailerem:


czwartek, 15 listopada 2012

Ciężkie życie złej królowej

Wcale nie tak dawno, dawno temu kiedy byłam jeszcze dość młoda i naiwna na studiach polecono mi lekturę książki "Cudowne i pożyteczne" Bruna Bettelheima. Bardzo mocno upraszczając według jego teorii można by zastosowywać zasadę "wskaż mi swoją ulubioną bajkę, a powiem ci kim jesteś", a co więcej "powiem ci jaki masz problem". 

W swoim życiu stosuję tą metodę pytając czasem ludzi o ich ulubiony film, zresztą o swoim też już wcześniej wspomniałam, ale wracając do bajek, Bruno Bettelheim naprawdę bardzo ciekawie opisał to jakie lęki, pragnienia i, a jakże, freudowskie kompleksy można odnaleźć w bajkach. Przypomniało mi się to wszystko za sprawą pewnej konkretnej bajki, która choć nie jest moją ulubioną doczekała się bardzo wielu ekranizacji, w tym w mijającym roku dwóch bardzo wysoko budżetowych. Mowa oczywiście o "Królewnie Śnieżce".


I tu zajrzyjmy na chwilę za kulisy mojego życia jako kury domowej. Otóż nigdy nie uważałam prasowania za najgorsze z domowych obowiązków, a jakiś czas temu zaczęłam sobie w trakcie tego zajęcia puszczać filmy (nawiasem mówiąc to moja teściowa wymyśliła skądinąd świetną kategorię "filmów do prasowania") i czasem wręcz żałuje, że kończy mi się pranie (chociaż ku ubolewaniu i mimo kilku uwag na ten temat wspomnianej już osoby koszul męża nie prasuję).

Ponieważ obejrzałam sobie już "Śnieżkę i łowcę" o czym też już była mowa wcześniej, a także "Mirror, mirror" z Julią Roberts (jakże finezyjnie przetłumaczone przez polskiego dystrybutora "Królewna Śnieżka") postanowiłam obejrzeć sobie jeszcze jedną i wcale nie tak starą (1997 r.) ekranizację owej bajki czyli "Snow White. The tale of terror" (po polsku brzmi dość dwuznacznie - "Śnieżka dla dorosłych"). 


Zaczęłam sobie ów film oglądać i mimo, że prasowanie szybko się skończyło, a ja od samego początku wiedziałam jak owa historia się skończy, wcale nie chciałam się z nią rozstawać. I tak obejrzałam sobie "Snow White" do samego końca zastanawiając się dlaczego mimo naprawdę olbrzymich budżetów tegoroczne Śnieżki wypadły tak słabo w porównaniu z tą sprzed 15 lat?

Cóż kluczem do odpowiedzi na to pytanie na pewno nie jest podtytuł "Tale of terror", bo wcale nie jest to ekranizacja bardziej mroczna, straszniejsza ani nawet "doroślejsza". Miarą tego filmu jest tu nie kto inny a zła królowa, bo jak się dobrze zastanowić to wcale nie Śnieżka jest główną bohaterką tej bajki.


Wiem, można mi tu łatwo zarzucić, że zbyt mocno kocham Elen Ripley, ale cóż mogę poradzić na to, że jak dorosnę chcę być taka jak ona tj. polecieć w kosmos i złączyć się genetycznie z Xenomoprhem? Chociaż bycie dziewczyną dr Petra Venkamana z Ghostbusters, która zmienia się w seksowną demonicę też byłoby niczego sobie. Ech marzenia....

W każdym razie Sigourney Weaver nie młoda już w tym filmie, nie tak piękna jak Julia Roberts czy Charlize Theron, nie występuje na ekranie w spektakularnych kreacjach a jej lustereczku daleko od najnowszych efektów specjalnych, a jednak bije je obydwie na głowę. Dlaczego? Otóż dlatego, że jako jedyna w tym gonie jest prawdziwa w swojej roli.

Zresztą już sam fakt, że do roli owych złych królowych zatrudnia się znane i uznane aktorki najlepiej świadczy o tym, że "Królewna Śnieżka" to historia, która nie należy wyłącznie do tytułowej bohaterki. Jakiś czas temu w moje ręce trafił zbór opowiadań Neila Gaimana "Dym i lustra", gdzie na samym końcu znajduje się jego najdoskonalsze w mojej opinii opowiadanie "Szkło, śnieg i jabłka". Śnieżka jest tu opowiedziana właśnie z perspektywy owej złej macochy i jest to prawdziwy, przewrotny, mroczny i ironiczny majstersztyk! Do posłuchania poniżej:


I tak w "Snow White. The tale of Terror" widzimy Sigourney-Claudię jako macochę, która chce sobie zjednać pasierbicę, nie bije jej, nie głodzi, nie uciska mieszkańców okolicznych wsi, nie rzuca złych uroków, ani nie nastawia swojego męża-księcia przeciwko córce. Tymczasem mała rozpuszczona Śnieżka ani ma w głowie to, żeby zaakceptować nową matkę, nie jest dla niej ani zbyt miła, ani posłuszna, a wreszcie przychodzi na bal w sukni swojej matki czym budzi dość niebezpieczny błysk zachwytu w oczach swojego ojca granego przez Sama Neila.

Claudia na widok afektu jakim ojciec obdarzył swoja córkę, która wygląda w sukni zupełnie jak  zmarła matka, doznaje emocjonalnego wstrząsu i traci nienarodzone dziecko. Tak, tak dojrzewająca Śnieżka  bez wątpienia grozi starzejącej się królowej potencjalnym kazirodztwem, a jeśli nawet nie to i tak żadna kobieta nie lubi się dzielić swoim mężczyną, a tym bardziej z kimś młodszym i urodziwszym.


Sigourney-Claudia postanawia zgładzić konkurentkę, ale niefortunnie zadanie zleca swojemu niebyt rozgarniętemu bratu, który oczywiście zawodzi. Wiadomo, jak coś ma być zrobione dobrze zrób to sam i dopiero wówczas nasza zła królowa otwiera swoje złe lustereczko z którym wcale nie rozprawia o urodzie. Uroda wszak to tylko pretekst do trudniejszych pytań, a wręcz wyzwania przed jakim stawało wiele kobiet - jak utrzymać w swoich rękach władzę? Wiadomo dawniej kobiety były dobre póki były ładne, młode i płodne, a złe królowe wszystko to tracą w konfrontacji z rozkwitającymi Śnieżkami.

Wiemy jednak, że Śnieżka w tzw. międzyczasie trafi do siedliska krasnoludków żyjących w podziemnej strefie chronicznych mocy związanych z tym co ukryte czyli seksem i płodnością. W żadnej wersji Śnieżki (oprócz wersji pornograficznych) do konfrontacji seksualności dziewczyny jednak nie dochodzi.  Przynajmniej nie w sensie dosłownym, bo  w "Snow White. The tale of Terror" królewna trafia nie do karzełków, a rzezimieszkowatych górników, z których jden szczególnie trafi do jej serca, tak jak i zdziczały Hemsworth jako łowca.


Oj tak księżniczki w gruncie rzeczy wolą łachmytów i wszystko mogłoby się nawet dobrze skończyć gdyby tylko chciały z nimi zostać pod ziemią...Niestety ich nadrzędnym celem zdaje się być rujnowanie życia i tak pełnych niemiłych doświadczeń złych królowych. Szkoda, bo obejrzałbym sobie wreszcie jak jakaś zła królowa patroszy Śnieżkę, jak Gargamel zjada potrawę ze wszystkich smerfów, jak kot Tom robi z myszką Jery to, co wszystkie koty, a kojot pokonuje Strusia Pędziwiatra.


Niestety to wszystko są bajki dla dzieci, więc nie tak znowu niewinne dzieci muszą pokonywać złych dorosłych. Naprawdę wielka szkoda, ale rozumiem, że dzieci też muszą się od czasu do czasu pocieszyć się taką opowiastką, żeby utożsamić się z nękanym bohaterem i choć przez chwilę poczuć, że  nie są małe, biedne i bezradne... W końcu w życiu złe królowe radzą sobie całkiem nieźle.
A jaka jest moja ulubiona bajka? Przyznam się, a co mi tam - jest to "Piękna i bestia". Co o mnie mówi oprócz tego, że moim ideałem mężczyzny najwyraźniej jest Chewbacca? Możecie zdać się na własne przeczucia albo sięgnąć po "Cudowne i pożyteczne", którą to książkę serdecznie polecam:]

niedziela, 11 listopada 2012

Drogi Watsonie, od razu było wiadomo, że Gremlin polubi Sherlocka!

Ostatnio nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, ale kiedy już go znajduję wygodnie lokuję się na swojej kanapie i otwieram książkę, którą nomen omen można by popełnić zbrodnię, a mianowicie Księgę wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa.

Nigdy wcześniej nie czytałam książki, która byłaby tak wielka i tak nieporęczna jak owo tomiszcze od wydawnictwa rea, ale z drugiej strony czytanie jej ma swój klimat. Gdyby wydać w taki sposób Imię Róży czytelnicy mieliby wspaniałą okazję, żeby poczuć się jak mnisi, którzy byli bohaterami  powieści Eco;] W każdym razie gdy za oknem deszcz i wiatr, a domku ciepło i przytulnie miło sobie usiąść i przygnieść się taką dużą książką. Jest argument, żeby za szybko się nie podnosić z miejsca i można się poczuć jak Sherlock, kiedy zasiadał w swoim fotelu z nieodłączną fajką...



Muszę na wstępie przyznać, że nie jestem ani wielką fanką kryminałów, ani książek pisanych przed drugą wojną światową (z kilkoma oczywiście wyjątkami), a na marginesie nie cierpię też poezji. Wszystko to zapewne przez lekcje polskiego, bo nic tak nie brzydnie człowiekowi, jak strawa, którą musi jeść niezależnie od swojego apetytu...Ale znów się rozchodzę w dygresje, a chciałam napisać, że choć nie spodziewałam się po Sherlocku wiele dobrego, to jednak, bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Ha! Zapewne sam bohater rzekłby "Elementarne drogi Watsonie, można było przecież za pomocą prostej logiki dowieść, że ów Gremlin, zachwycający się epigonami bazującymi na naszej sławie doceni niewątpliwy urok naszych przygód!".

I jak zwykle miałby oczywiście rację. Owa racja to główny powód dla którego tak bardzo polubiłam pana Holmesa, bo sama też uwielbiam mieć rację, wiedzieć co gdzie się zgubiło i drogą dedukcji odnajdować zaginione przedmioty w zaciszu własnego domu. Czasem nawet urządzam śledztwa dotyczące pożyczonych książek, chociaż to akurat jest proste, bo niestety niewielu z moich znajomych lubi czytać to co i ja...Ale na tym nie koniec moich szpiegowskich przygód, o nie! Dla przykładu uwielbiam dedukować w jaki sposób moje koty dokonują najrozmaitszych szkód w mieszkaniu, sprawdzać co zniknęło w ciągu nocy z lodówki,  odnajdywać w grach sekretne skrytki skarby itd.

I to chyba jest klucz do sukcesu Sherlocka Holmesa - każdy chciałby być tak przewidujący jak on i każdy czytając jego przygody może się takim poczuć. Dokładnie tak, jak oglądając przygody Scooby-Doo człowiek zawsze razem z całą bandą próbował odgadnąć kto jest złym duchem...

Ta nowo odkryta sympatia do pana Holemesa była dla mnie tym większym zaskoczeniem zważając na to, że nie przepadałam za jego współczesną wersją czyli dr. Housem. Swoją drogą jak teraz myślę o tym serialu, to naprawdę scenarzyści znając prace Conan-Doyle'a nie musieli się zbytnio wysilać.


Zagadki jakie rozwiązuję nasz bohater o dziwo nie są specjalnie spektakularne. Głównie chodzi w nich o pieniądze, sekrety, potajemne romanse i inne rodzinno-obyczajowe sprawy bardzo często związane także z majątkiem. Mimo to opowiadania Conan-Doyle'a czyta się świetnie, bo nie przytłacza on czytelnika dłużyznami, daje mu szansę na samodzielne dedukowanie  i doskonale wprowadza suspens.

Powieści podobały mi się mniej, bo są ciut zbyt rozwlekłe,  ale choćby pomysł ze zbrodniczymi Mormonami w Studium w szkarłacie jest współcześnie bezbłędnie zabawny. Osobiście bardzo dużą przyjemność sprawia czytanie właśnie o realiach epoki wiktoriańskiej i Londynie jakim był w czasach autora. Ciemne uliczki, dorożki, opuszczone domy, podrzędne speluny, kluby hazardowe a z drugiej strony salony arystokratów, wiejskie posiadłości, przytulne gabinety choć pobieżnie są tak dobrze opisane, że bez trudu działają na wyobraźnię. Nawet oglądając  w kinie ostatnie przygody agenta 007 szczególną uwagę zwracałam na Londyn (niestety tam mnie jeszcze nie było), zastanawiając się czy zrobiłby na mnie takie wrażenie jak Paryż.

Generalnie przygody Sherlocka Holmesa to doskonała lektura na coraz dłuższe wieczory, a jakby tego było mało ostatnio coraz więcej moich znajomych ogląda serial Sherlock, pewnie po lekturze przyjdzie czas i na to...

czwartek, 1 listopada 2012

Moje ulubione święto czyli o Hallowen i cmentarzach

Uwielbiam cmentarze właściwie od dziecka, kiedy to chodziłam ze swoją babcią na nasz mały cmentarz, gdzie zajmowała się grobem swojego zmarłego męża. Nigdy nie wydawały mi straszne, nieprzyjazne ani nic w tym stylu. Wręcz przeciwnie - ciche, spokojne, przytulne, a do tego wyróżniające się rzadkim w naszym codziennym krajobrazie porządkiem.

Bo przecież w naszym kraju, a już zwłaszcza na wsi (skąd, jak pamiętamy pochodzę) pięknie oporządzony grób, to punkt honoru całej rodziny. Do tego jeszcze we Wrocławiu na tych nekropoliach, które są bliżej parków można spotkać wiewiórki, a jak widzę wiewiórki to już nic więcej mi do szczęścia nie trzeba. Niestety nie ma o liczyć na sympatyczne futrzaki w nadchodzących dniach, bo mamy przecież święto zmarłych, które ja wolałabym jednak nazywać świętem duchów.






Przepiękny, choć niestety zaniedbany cmentarz na wzgórzu nad Jeziorem Trześniowskim w Łagowie Lubuskim

Uwielbiam te kilka dni, kiedy cmentarze "ożywają". Ludzie tłumnie zapełniają alejki nekropolii, Cyganie ucztują przy swoich wypasionych grobowcach, kolorowe chryzantemy walczą o uwagę z czerwieniącymi się i złocącymi drzewami, a po zmroku cały ten pejzaż zmienia się w malowniczą grę świateł. W tym roku trochę to wszystko psuje deszcz, ale z drugiej strony ma to swoje zalety jak choćby mniejszy tłok i klimat niczym z horroru.

A tu równie malowniczy, choć okropnie zdewastowany poniemiecki cmentarz w Szklarskiej Porębie dolnej (zdjęcie słabe, bo kliknięte z komórki)

Zawsze marzyłam o tym, żeby wziąć udział w Halloween z prawdziwego zdarzenia - takiego po anglosasku z kostiumami i "trick or treat", ale niestety nigdy mi się to nie udało. Swoje Halloween spędzałam więc tak, jak tradycja przykazuje czyli siedząc w domu i zastanawiając się co ubiorę na wszystkie wizyty u rodziny, które przy tej okazji muszę złożyć;] 

No ale nie tylko, bo święto duchów obchodzę też w popkulturowy sposób czyli oglądając jakiś klimatyczny film. W tym roku padło na 1408, który naprawdę polecam. Zaznaczę też od razu, że nie przepadam za horrorami o psycholach, japońskich owłosieńcami, czy filmach epatujących pokręconymi obrzydliwościami. Z horrorów preferuję zdecydowanie gorteskę czyli takie rzeczy, jak wszystkie części laleczki Chucky, Critersów, ataki wielkich żab/pająków itp. i wszystko co zbliża się do absolutnego arcydzieła gatunku - Martwicy mózgu Petera Jacksona.

Lubię też filmy z duchami w roli głównej. I te poważniejsze i te mniej serio z obydwoma częściami Ghostbusters na czele. Nawiasem mówiąc w Ghostbustersach wszystko jest  doskonałe, a już zwłaszcza główny motyw muzyczny.


 Wracając jednak do 1408, to opowieść o sceptycznym autorze, który pisze książki o nawiedzonych latarniach, hotelach i domach. Wszystko idzie mu całkiem nieźle dopóki nie trafia na godnego przeciwnika dla swojego braku wiary czyli tytułowy pokój 1408. Tak więc nasz pisarz o mocno poszarganym życiorysie, którego gra John Cusack (na zawsze polubiłam go oglądając "Zabijanie na śniadanie";) dowiedziawszy się o owym morderczym pokoju 1408 postanawia za wszelką cenę do niego wejść. A pokój okazuje się wyjątkowo perfidny... i tak otrzymujemy bardzo fajny, trzymający w napięciu film na pograniczu horroru i psychologicznego thrillera. Czy jest straszny? Nie aż tak, żebym bała się zostać sama w domu, ale na pewno nie jest nudny i wszystkim, którzy jeszcze go nie widzieli bardzo polecam na dzisiejszy dzień.


Co jeszcze? Oczywiście nie mogłabym obchodzić swojego ulubionego święta, bez pewnego serialu, który z wielką namiętnością oglądałam jako dziecko. Mam na myśli oczywiście "Opowieści z krypty". Historyjki z krypty jak maja różny poziom straszności, ale warto je oglądać dla samych żarcików strażnika krypty - zawsze uroczo makabrycznych. W "Opowieściach z Krypty genialne jest też to, że bardzo często ich autorami są znani reżyserzy, a grający w nich aktorzy dziś są znanymi hollywoodzkimi gwiazdami. Ostatnio obejrzeliśmy odcinki z Evanem McGregorem i Danielem Craigiem, a także Katey Sagal znanej lepiej jako Peggy Bundy. Całość można znaleźć na YouTube. Pierwsza część poniżej:



Dzisiaj chyba obejrzymy sobie kolejny film z Cusackiem czyli Ravena o złym psychopacie, który wciela w życie straszne historie Edgara Alana Poego. Jestem tego filmu, bardzo ciekawa, tak jak i waszych halloweenowych wyborów filmowych;]


Na koniec pozostaje już tylko buziak na dobranoc, w halloweenowym makijażu z dawnej, dawej imprezy i pamiętacie "kidies" bądźcie grzeczni, bo dziś w nocy nadchodzą duuuuuchy:D