sobota, 31 marca 2012

Dobrze mieć znajomego borsuka

Tak jak w tytule dobrze jest mieć znajomego borsuka, który przy okazji ma zdolności plastyczne! Chciałam więc gorąco podziękować sponsorowi nowego loga bloga, któremu przesyłam wiele pocałunków i przy okazji polecam czytanie jego bloga - Czajniczka Pana Rusella, z którego dowiecie się m. in. jak zmienić świnię w dzika (to trochę dalekie od kamienia filozoficznego i zamiany ołowiu w złoto, ale zawsze coś)

Michał jesteś wspaniały!

środa, 28 marca 2012

Wichry bez namiętności


Coś zrobiłam się ostatnio za dobra, bo piszę tylko o tym co mi się podobało. Czas jednak trochę pogremlinić i wyżyć się na jakiejś książce. Mój wybór padł na całkiem niedawno wydaną cegłówkę, którą przeczytałam chyba tylko z zawziętości - debiut Bradleya P. Beaulieu o epickim tytule Wichry archipelagu. W trakcie czytania co kilkadziesiąt stron mówiłam sobie „nie dam rady dalej”, jednak ponieważ uprawiam jogę, wiem, że dopiero ósme „nie mogę” jest prawdziwe i jakoś przebrnęłam przez te siedem załamań. czytając.

Podstawowa wada tej książki, to okropna rozwlekłość, bo jak długo może się rozwijać akcja książki? Przez sto stron? Może przez sto pięćdziesiąt? Może nawet i dwieście, ale kiedy w książce liczącej sobie ponad 600 stron doszłam do jednej trzeciej, a do tego momentu naprawdę nic istotnego się nie wydarzyło zupełnie straciłam nadzieję, na to, że  jeszcze mnie do siebie przekona. 

Autor osadził akcję swojej powieści na archipelagu stylizowanym na carską Rosję, ale o ile wschodniość w jego wersji polegająca na wtrąceniach z języka rosyjskiego i popijaniu wódki może przekonać  kogoś kto nigdy nie był w Środkowowschodniej Europie, to dla mnie osoby, która mieszka tu od urodzenia, jest to mocno naciągane. Cały czas czytając tą książkę zastawiałam się po co zabierać się za klimat, który zna się raczej z filmów niż z doświadczenia?

Dalej wcale nie jest lepiej. W Kałakowie, gdzie toczy się akcja panuje nieurodzaj, głód i śmiertelna choroba nazywana wyniszczeniem. A kiedy książęce rody spotykają się z okazji ślubu młodego księcia Nikandra i księżniczki Atiany, w wyniku zamachu dokonanego przez ognistego demona ginie przywódca wszystkich rodów z Archipelagu. Podejrzenia padają na lud Maharratów, którzy do złudzenia przypominają złych arabskich terrorystów i Aramanów czyli lud bez ziemi, który potrafi przywoływać duchy natury czyli hezany, a zarazem jest tak uduchowioną i pragnący mądrości nacją, że przypominają mistrzów zen. 

W tym wszystkim  znajduje się młody książę Nikanrd i otaczające go kobiety, pierwsza to Rehada maharracka prostytutka,  której oddał swoje serce, a która stoi po przeciwnej stronie barykady, druga to Atiana jego przyszła żona, poślubiana w ramach kontraktu między rodami i trzecia jego ukochana, acz despotyczna siostra Wiktania, podobnie do niego chora na wyniszczenie. Żeby tego było mało u boku księcia pojawia się jeszcze autystyczny chłopiec (żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację syn Rehady) Nasim o ponadnaturalnych zdolnościach, z którym splecie się los Nikandra.

Cały ten pomysł może jeszcze miałby potencjał, gdyby pierwszych 250 stron tej książki nie zajmowały rozważania Nikandra nad jego nieszczęśliwym losem w kontraktowym małżeństwie, niesnaski pomiędzy Niknadrem a kochanką i narzeczoną, niesnaski pomiędzy Atianą i jej siostrami, opisy polityki pomiędzy rodziną Nikandra, a rodziną panny młodej, oraz polityką Archipelagu w ogóle i przynudnawe opisy statków. A można było te strony poświecić choćby na lepsze zarysowanie ogólnego planu książki, niestety  autor najwyraźniej uznał, że będzie ciekawiej w odwrotnej kolejności. 

Ponieważ rzecz dzieje się na występach rozrzuconych na archipelagu, u Bradleya P. Beaulieu  zrodził się także pomysł, aby komunikacja pomiędzy nimi odbywał się statkami, które poruszają się w powietrzu napędzane siłą wiatru i hezanów przywoływanych przez Armanów. Ani nie jest to  szczególnie oryginalny pomysł, ani nie został on dobrze wykorzystany. A opis sterowania powyższymi statkami, laikowi nie mówi nic. Może ich budową i działaniem zainteresowałby kogoś, kto żeglował na normalnych statkach, ale dla mnie były one tylko pogłębieniem bezdennej nudy w tej książce. 

Dawno się tak nie wynudziłam jak czytając beznamiętne Wichry…, a polecić mogę tylko komuś, kto lubi niespieszną narrację. Dla pozostałych także, ale jako  doskonały środek nasenny, bo Wichry archipelagu na pewno nie wzbudzą w nas takich namiętności i marzeń, które nie pozwolą nam spokojnie zasnąć.

Tytuł: Wichry archipelagu
Autor: Bradley P. Beaulieu
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2011

sobota, 24 marca 2012

W łóżku z bogiem nocy

Gdyby bogowie rzeczywiście istnieli, a na domiar tego odpowiadali na prośby i rozkazy ludzi, jak wyglądałaby wówczas świat? Według mnie najpewniej szybko pogrążyłby się w ruinie, bo wszyscy chcieliby wykorzystywać boską moc do realizacji swoich interesów, jednak w wizji Nory Jemsin, którą  roztacza w powieści „Sto tysięcy królestw”, to świat bez wojen i bez rozlewu krwi, ale tylko pozornie mniej okrutny od tego, który sobie wyobraziłam.

Wyobraźmy sobie, że mamy zaledwie dziewiętnaście lat, mimo młodego wieku jesteśmy wodzem ludu Darr, nasza matka niespodziewanie umiera w dziwnych okolicznościach, a my dostajemy wezwanie na dwór aktualnego władcy świata, a zarazem naszego dziadka, którego nigdy nie mieliśmy okazji poznać. Na miejscu okazuje się, że Dekarta sprowadził nas na dwór po to,  aby ogłosić nas jedną z trójki jego spadkobierców, a zarazem spłaciła dług swojej matki. Tak zaczyna się historia Yeine głównej bohaterki powieści „Sto tysięcy królestw”, a powyższy  wstęp bynajmniej nie zapowiada, że z dnia na dzień Yeine zostaje królową świata. Wręcz przeciwnie. 


Nora Jemisn jest Afroamerykanką, a z wykształcenia psycholożką i obydwa te aspekty bardzo wyraźnie zaznaczają się w jej prozie. Zwłaszcza w opisach matki Yeine – Kinneth, która choć martwa odgrywa w „Stu tysiącach królestw” kluczową rolę. Córka Dekarty i jego następczyni jeszcze przed narodzinami córki została wygnana z miasta-pałacu Sky, za mezalians, który popełniła związując się z jej ojcem z ludu Darr. Teraz Yeine jako potomkini Aramerich podczas specjalnej ceremonii będzie musiała wybrać jednego z dwójki kandydatów do tronu, a zarazem jej kuzynostwa albo okrutną Sciminę, albo jej zmanierowanego Relada. Nikt jednak nie uprzedził jej jak trudny będzie ten wybór i ile będzie ją kosztował.

Jedynymi sprzymierzeńcami dziewczyny w pałacu Sky okazują się Enefadeh – bogowie, którzy po tym jak przegrali wojnę z bogiem dnia Itempasem zostali uwięzieni  ludzkich ciałach i zmuszeni do posłuszeństwa rodowi Aramerich. Arameri wykorzystali Enefadeh do odbudowania świata po wojnie bogów, stworzenia będącego ich siedzibą miasta-pałacu Sky, z czasem także podbicia i utrzymywania pokoju pomiędzy wszystkimi królestwami. Kiedy wreszcie nastał pokój i ład utrzymywany groźbą nasłania na wroga bogów, Aramaeri zaczęli wykorzystywać ich do bardziej przyziemnych celów jak  zaspokajania swoich seksualnych perwersji. I od razu wiadomo dlaczego ksiazka mi się podobała:] Bo choć szczegółowych opisów tu nie ma, dawka okrucieństwa jest spora. Kim są zniewoleni bogowie?  Najpotężniejszy (i przy okazji budzący stale dzikie żądze naszej głównej bohaterki) w tym gronie jest bóg nocy Nahadoth, a towarzysza mu bóg-dziecko Sieh, bogini-wojowniczka Zhakkran i bogini-mądrości Kurue. W pewnym sensie będą oni pomocni dla Yeine, ale oczywiście nie bezinteresownie. 

Młodziutka Yeine trafia do świata ludzi zdeprawowanych możliwością korzystania z boskiej mocy i bogów nienawidzących ludzi za lata spędzone w ich niewoli. Każdy chcę ją wykorzystać po swojemu, a ona będzie musiała przetrwać wśród ludzi obojętnych na cierpienie, wyrachowanych i bezwzględnych w dążeniu do celu. Wspominałam o tym, że autorka jest Afroamerykanką, i sadzę, że ma to olbrzymie znaczenie,  bo odnoszę wrażenie, że oddać tak dobrze wyobcowanie głównej bohaterki mogła tylko osoba, która w jakiś sposób sama musiała być wyobcowana.  Poza tym bardzo rzadko autorzy książek fantasy zwracają uwagę na kolor skóry swoich bohaterów, a tu mamy nie tylko kobietę, ale do tego jeszcze czarną, z czym chyba jeszcze nigdy się nie spotkałam w literaturze fantasy.

Co do wykształcenie psychologicznego to zapewne dzięki niemu Jemisn tak umiejętnie buduje nie czarno-białe postacie. Nikt przecież nie jest do końca dobry, ani do końca zły, a autorka świetnie potrafi to pokazać zagłębiając się w motywacje, pragnienia i lęki poszczególnych postaci. Zwłaszcza te pragnienia względem pójścia do łóżka z bogiem nocy, wychodzą jej świetnie… A na poważnie znajomość psychologii widać u niej świetnie w opisach relacji Yeine z matką.

Nieczęsto spotyka się książkę z tyloma pozytywnymi rekomendacjami na okładce, z których żadna nie została napisana na wyrost. Może Nora Jemsin nie jest nowym Genem Wolfe, ale na pewno wyróżnia się na tle eksploatowanych ostatnio do znudzenia wilkołaczo-wampirzych motywów w fantastyce. Do tego ma ona dar do prowadzenia nieoczywistej narracji, bo chociaż zawsze liczymy na to, że opowieść skończy się dobrze, autorka „Stu tysięcy królestw” potrafi doprowadzić nas do finiszu ścieżką na której każdy zakręt jest zaskoczeniem.

Autor: N. K. Jemsin
Tytuł: Sto tysięcy królestw
Wydawnictwo: Papierowy księzyc 2011

wtorek, 20 marca 2012

Nadchodzi długo wyczekiwany Kłamca 4



„Kłamca” Jakuba Ćwieka, to bez wątpienia jeden z tych cykli, które w radykalny sposób zmieniły moje czytelnicze gusta. Pierwszy „Kłamca” był zarazem pierwszą książką z Fabryki Słów, która trafiła w moje ręce i sprawił, że po latach przerwy wróciłam do czytania polskiej fantastyki. Nie mogła mi się też trafić lepsza pozycja jeśli chodzi o szatę graficzną. I prawdę mówiąc to chyba bardziej niż postać stworzoną przez Jakuba Ćwieka, lubię Lokiego, którego Piotr Ciesliński  narysował w sposób absolutnie genialny (http://darkcrayon.blogspot.com).

Zwłaszcza na okładce drugiego tomu, którą widzimy powyżej. Jak on odpala tego papierosa, mmmm… Loki wygląda na niej po prostu jak idealny typ wszystkich niegrzecznych chłopaków, na których widok w  liceum miękły mi kolana! 

Ale zaraz mam tu przecież pisać o książkach, a nie zagłębiać się w swoje urocze wspomnienia. Więc konkrety. Ćwiek sięgnął do skandynawskiej i mitologii i wyciągnął z niej postać najbardziej nikczemną, wredną i przewrotną, acz równocześnie posiadającą tzw. „dobry bajer” czyli Lokiego, boga kłamstwa.

Dla Lokiego, tak jak dla większości dawnych bogów czasy są kiepskie – mało kto w nich jeszcze wierzy, bo żyjemy przecież w czasach dominacji chrześcijaństwa, a dawne mitologie traktujemy jak bajki. Nie wiemy jednak, że dzieje się tak dlatego ponieważ zastępy aniołów prowadzą regularną i dosłowną wojnę o zastępy dusz likwidując po kolei wszystkie bóstwa i przejmując ich wyznawców. Loki, jak przystało na boga kłamstwa staje po tej stronie, gdzie zwycięstwo i na usługach aniołów przystępuje do starań o zbawienie naszych nieśmiertelnych dusz. Będzie to oczywiście brudna robota, którą aniołom nie przystoi się parać, a swoje zadania, jak przystało na boga kłamstwa Loki wykonuje w  bardzo przewrotny sposób;] 

Za swoje usługi pobiera skromną opłatę w postaci anielskich piórek, które mogą się okazać o warte o wiele więcej niż ważą w obliczu zbliżającego się Armagedonu. A to wielkie wydarzenie ma nastąpić w czwartym, bardzo długo oczekiwanym tomie „Kłamcy”. W sumie dobrze się złożyło, że książka zostanie wydana w tym roku, bo zdążymy dowiedzieć się jak Loki poradzi sobie z końcem świata zanim ów nastąpi. W końcu to w 2012 ma nadejść przebiegunowanie ziemi przewidziane przez Majów i pięknie sportretowane przez Emmericha w filmie „2012”.

Ale zanim to warto przeczytać jeszcze raz wszystkie trzy tomy „Kłamcy” i przypomnieć sobie jak to Loki miał pełne ręce roboty zwalczając konkurencyjne dla chrześcijaństwa bóstwa takie jak choćby Herkules, nie umknął mu św. Mikołaj i oberwało się też bogu ducha winnym satanistom. Ja jak przystało na kobietę, doceniam też wątek romansowy.

Generalnie jest u Ćwieka i zabawnie i brutalnie, a choć ta opowieść rozgrywa się w zupełnie innym klimacie, jego czarny humor bliski jest Quentinowi Tarantino. Tak, jak reżyser Pulp Fiction ,Ćwiek wspaniale potrafi tworzyć postacie z założenia niesympatyczne, ale tak czarujące, że i tak będziemy im kibicować przez całą książkę. No i taki właśnie jest ten łobuz Loki.

Chyba nie czekam na „Kłamcę 4” z niecierpliwością oddanej fanki, ale przeczytam z wielką przyjemnością, bo spodziewam się tego, co u Ćwieka lubię najbardziej – niestandardowego spojrzenia na świat bogów, ironicznych dialogów, i oczywiście mojego ulubionego puszczania oka do czytelnika.
Bo okładka z tego co możemy zobaczyć, po raz kolejny jest BOSKA.

Autor: Jakub Ćwiek
Tytuł: Kłamca / Kłamca 2. Bóg marnotrawny/ Kłamca 3. Ochłap sztandaru / Kłamca 4. Kill’em all
Wydawnictwo: Fabryka Słów 2005-2012



czwartek, 15 marca 2012

Gramatyczne czary-mary


Dziś opowieść o książce liczącej już sobie trochę czasu na polskim rynku wydawniczym, ale według mnie ciekawej czyli o „Czaropisie” Blake’a Charltona. Kiedy czytałam jej recenzje miałam dziwne wrażenie, że jestem jedyną osobą, której się ona podobała i która w swojej recenzji ją poleca. Na szczęście  pożyczyłam ją kilku swoim kolegom i im też „Czaropis” się podobał, wiec przestałam myśleć, że to ja mam jakiś problem z rozróżnieniem dobrej książki od złej i utwierdziłam się w słusznym przekonaniu, że to inni recenzenci się nie znają.

Zapewne owych podłych recenzentów możemy też pociągnąć do odpowiedzialności za to, że wydawnictwo Prószyński i S-Ka nie zdecydowało się na wydanie drugiego tomu, który przecież zapowiadało na styczeń minionego roku. Mówi się trudno, ale  i tak szkoda.

Według mnie, każdy, kto z przyjemnością śledził przygody Skrytobójcy, który Robin Hobb, będzie z  „Czaropisu” zadowolony, bo mnie  bardzo szybko wciągnął i zaciekawił, a już zwłaszcza sposób, w jaki autor przedstawia lingwistykę, która nigdy wcześniej nie wydawała mi się tak interesująca.

             „Czaropis”, to fantasy w starym dobrym stylu i według mnie jest to jego niewątpliwa zaleta. Mamy więc bohatera-ucznia, przepowiednię o wybrańcu, intrygę, w którą zostaje wplątany i walkę o losy świata. Główny bohater powieści Nikodemus, to młody i zdolny adept magii, który miałby szansę na karierę wielkiego czarodzieja, gdyby nie jego kakografia a innymi słowy dysortografia. Jest on swojego rodzaju dyslektykiem w dziedzinie magii - nie potrafi uformować zaklęcia zgodnie z zasadami gramatyki, a na domiar złego każdy magiczny tekst którego się dotknie ulega w jego rękach deformacji. W wielu kulturach język ma magiczne znaczenie, zmawianie, zaklinanie, a nawet przysięgi czy klasyczne „hokus-pokus” mają magiczne znaczenie. Stąd może pojawiła się u Blake’a Charltona pomysł, żeby magia także była językiem rządzącym się określoną gramatyką. Według mnie realizacja tego pomysłu udała mu się całkiem nieźle.

Co do fabuły to postawi nas ona przed takimi pytaniami jak to cz Nikodemus rzeczywiście jest wybrańcem, skoro nie potrafi „gramatycznie” czarować? Dlaczego ktoś silnie go poszukuje i  nie zawaha się zabić żeby do niego dotrzeć? Kto tak naprawdę jest przyjacielem a kto wrogiem? W „Czaropisie” na czytelnika czeka sporo zagadek, a wiele z nich kryje także bardzo ciekawa mitologia, którą akcja jest gęsto przepleciona. Bo akademia młodych magów, w której szkoli się Nikodemus to siedziba dawno wymarłego ludu Chthoników, lykantropy to powszechne stworzenia, a w podziemiach mieści się królestwo goblinów. Jakby tego było mało niektórzy bogowie mieszkają pośród ludzi. A owi ludzie zamiast wyznawać bogów czczą demony, które oczywiście chcą zniszczyć świat…. A temu wszystkiemu ma zapobiec oczywiście nasz bohater.

            Według mnie warto przeczytać „Czaropis”, bo jest to z jednej strony trochę bajka inicjacyjna bliska „Gwieznym Wojnom” i „Harremu Potterowi”za bohaterów, a z drugiej to naprawdę fajna przygodowa historia, w której autor zostawia mnóstwo znaków zapytania. Tym bardziej szkoda, że wydawnictwo nie zdecydowało się na wydanie drugiego tomu. 

Autor: Blake Charlton
Tytuł: Czaropis
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2010

wtorek, 13 marca 2012

Mszę to mieć

Czasem zobaczy się coś takiego, co mówi "kup mnie", no i wiadomo, muszę to mieć;] (znalezione na allegro i nawet nie takie strasznie drogie)

poniedziałek, 12 marca 2012

Miecz prawdy czyli o moim absolutnie ukochanym cyklu


Zdarzyło mi się jakiś czas temu napisać artykuł poświęcony grze „Dead Island”, który został dosyć mocno skrytykowany  w komentarzach przez internautów, którzy uznali, że skoro tak podoba mi się gra o naparzaniu grabiami w zombie, muszę być nienormalna, perwersyjna, chora psychicznie, do tego zmienili mi płeć, zapewne sądząc, że kobieta takich rzeczy lubić nie może. Nie żeby jakoś specjalnie zabolała mnie ta fala goryczy, ale mocno zafrapowało moją uwagę, że ludzie tak myślą o grach komputerowych. Tekst można przeczytać tutaj, ale swoją drogą trochę racji może i mają:] 

W życiu codzienny nie wyróżniam się jakimiś szczególnymi perwersjami, ale jako gracz lubię dobrą rozwałkę (o czym też wkrótce zamierzam napisać), a jako czytelnik, zdecydowanie mam ciągoty do tego co mroczne, tak, jak choćby do wspomnianego Orkana, na którego cześć napisałam tu już stosowny pean. Skąd mi się to wszystko wzięło? Jeśli chodzi o gry to na pewno od dwóch starszych braci, którym zawsze kibicowałam kiedy grali w Diablo, Blood czy Dukea itp, a jeśli chodzi o książki, to winą chyba mogę obarczyć Terrego Goodkinda, który raz na zawsze zmienił moją wyobraźnię. Bo jak u Terrego ma boleć, to wierzcie mi zaboli naprawdę.

Piszę to wszystko z tej okazji, że właśnie skończyłam czytać „Wróżebną Machinę”  jego najnowszą książkę, którą po czterech latach powraca do cyklu Miecz prawdy. Przez 12 kolejnych lat tom po tomie opowiadał o przygodach poszukiwacza prawdy czyli Richarda Rahla i Matki Spowiedniczki – Kahlan Amnell. A wszystkie te książki, w których średnia ilość stron to około sześciuset, przeczytałam, posiadam w swojej kolekcji i na pewno kiedyś do nich wrócę.

Trudno jest mi zrecenzować w całości tak obszerny cykl, zwłaszcza, że czytałam go dosłownie latami (niektóre tomy po kilka razy), bo kolejne książki wychodziły co roku w lutym i akurat tak dobrze się składało, że z reguły dostawałam je na urodziny.  Konieczna będzie tu więc jakaś wybiórczość, więc skoncentruję się przede wszystkim na pierwszym tomie czyli „Pierwszym prawie magii”, a skończę na ostatnim czyli wspomnianej już „Wróżebnej machinie”.

Dorastam w małej miejscowości i już od dziecka moją główną rozrywką było czytanie (tak, tak życie na wsi nie dostarcza zbyt wielu innych intelektualnych podniet). Kiedy miałam około 13 lat przyszedł w moim życiu taki moment, że wyczerpałam możliwości mojej małej szkolnej biblioteki i musiałam się przenieść do równie niewielkiej, ale bardziej dorosłej w Gminnym Ośrodku Kultury. Jak to się stało, że znalazło się tam „Pierwsze prawo magii”? Tego chyba nigdy się nie dowiem, bo biblioteka raczej nie specjalizowała się w fantastyce, ale nigdy nie zapomnę jak ją w niej znalazłam. Na dolnej półce przy samej podłodze,  gruba (to lubię w książkach) i jeszcze ze smokiem na okładce! Przeczytana na wszystkie strony (chyba nie tylko mnie skusił smok), z pogiętą okładką, pobrudzonymi i pozaginanymi stronami, była dla mnie wręcz jak tajemniczy rękopis. Jak się później okazało jej waga w moim życiu okazała się równie bezcenna. 

Otworzyłam ją i wpadłam w fabułę tak, jakby to był chłopak, w którym się zakochałam. Do dziś zresztą kiedy trzymam w rękach „Pierwsze prawo magii” staram się go nie otwierać, bo wiem, że zacznę czytać. Od razu polubiłam Richarda, a stworzony przez Goodkinda świat momentalnie mi się spodobał.  Pierwszy raz w życiu nie poszłam spać, żeby przeczytać książkę do końca. Nie udało mi się (696 stron!), ale zrobiłam to jak tylko wróciłam ze szkoły tego samego dnia. W sumie za pierwszym razem udało mi się zamknąć w 24 godziny, a ostatecznie w ciągu kolejnych lat czytałam „Pierwsze prawo magii” z pięć razy. Podejrzewam, że ta książka działa na mnie tak jak na niektórych ludzi narkotyki, ja po prostu w nią odjeżdżam i zmieniam się w czytające zombie a nie gremlina.

O czym to jest? Wiec dawno dawno temu był sobie Richard Cypher leśny przewodnik z Hartlandu, któregoś dnia zupełnie niespodziewanie ratuje przed czterema zbirami piękną nieznajomą – Kahlan Amnell. Dziewczyna przybyła do jego krainy z Midlandów, żeby w obliczu wojny odnaleźć miecz prawdy i jego strażnika potężnego czarodzieja Zeddicusa Zu’l Zorandera. Od tego momentu zaczynają się problemy, a zarazem wielka przygoda Richarda. Okazuje się, że ktoś brutalnie zabił jego ojca, w lasach pojawiają się magicznie trujące pnącze, a z nieba zaczynają atakować chimery. Wszystko to ma oczywiście coś wspólnego z magią, od której Hartland po wielkiej wojnie został oddzielony ścianą zaświatów. Jednak ściany zaczynają się rozpadać, a świat znany Richardowi staje przed złowieszczym zagrożeniem ze strony Rahla Posępnego władcy D’Hary, który jak to zwykle bywa planuje przejęcie władzy nad światem. A najlepsze w tej książce jest to, ze wiem jak to wszystko kiczowato brzmi! ale i tak mi to absolutnie nie przeszkadza;]

Dalej jest tak, że Rahl chce tego dokonać poprzez uwolnienie pradawnej magii Ordena zawartej w trzech szkatułach. Aby zyskać absolutną władzę musi do pierwszego dnia zimy zgromadzić wszystkie trzy i otworzyć tą właściwą według instrukcji zwartych w Księdze Opisania Mroków, a żeby tego dokonać niezbędni będą i Richard, i Kahlan.

Oczywiście żadne z nich nie będzie skłonne z własnej woli pomóc tyranowi,  a wręcz przeciwnie zrobią wszystko, aby mu przeszkodzić. „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty” – to oczywiście cytat z Wiedźmina, ale równie dobrze można go odnieść do losów Richarda, który sam staje w szranki ze swoim przeznaczeniem i przepowiednią zapowiadającą zagładę.  Żeby ją wypełnić będzie musiał opuścić swój dom i podjąć się zadań wręcz niewyobrażalnych i najczęściej bardzo dla niego bolesnych, zarówno pod względem fizycznym jak i emocjonalnym.

Poprzez zaświaty, wioskę błotnych ludzi, dolinę wiedźmy Shoty, miasto Tamarang i komnatę Mord-Sith dotrze wreszcie do Ogrodu Życia w siedzibie Rahla – Pałacu Ludu, gdzie rozegrają się losy świata.  Każdy kolejny etap drogi Richarda jest wspaniale zarysowany, ale dla mnie do dziś najwyrazistsza w tej historii pozostanie Mord-Sith. I to ją - panią Dennę najlepiej zapamiętałam.  Do dziś przewraca mi się zawartość żołądka kiedy przypominam sobie to, co jej rękami Terry Goodkind zrobił Richardowi. „Tak pani Denno, nie pani Denno, przepraszam pani Denno, dziękuję pani Denno”. Często zastanawiałam się jak Goodkind wymyślił Agiela i wszystko to, co można nim zrobić człowiekowi. Może lepiej nie wiedzieć? W każdym razie czytanie procesu tresury jest równie wstrząsające, co fascynujące.  Przechodząc przez niego pierwszy raz płakałam razem z Richardem. Ale tak jak i on oczywiście pokochałam panią Dennę, tak jak i mój ulubiony bohater.

Szczególnie uroczy jest jej obcisły skórzany uniform w czerwonym kolorze - żeby nie było na nim widać śladów krwi. W internecie można bez problemu znaleźć dziewczyny, które sprawiły sobie takie wymowne stroje. Jak widać fantazjowane o biciu facetów, może człowieka sprowadzić na manowce...



Ale katowanie Richarda w celu „złamania go” to zaledwie jeden z wielu pomysłów Goodkinda, które wiążą się z rzeczonymi perwersjami. Bo przecież Denna katowała go nie tylko na sali tortur, ale też w sypialni (Pamiętajmy kiedy to czytałam miałam 13 lat i jeszcze nie śniło mi się, że w ogóle można robić takie rzeczy). I jak on to opisuje! Niemal słychać przyspieszone tętno Richarda i czuć jego strach, kiedy Pani Denna zbliża się do niego ze swoim Agielem! 

Na tym jednak nie koniec, bo mamy tu też Rahla Posepnego, który nie zabił przecież ojca Richarda ot tak, ale jeszcze do tego przepięknie rozwlekł jego wnętrzności po całym domu. Nie tylko nasłał na chłopaka Mord-Sith ale jeszcze sam wcześniej je szkolił i łamał. A do tego dochodzi cały wątek tego jak oswaja, mami i w końcu doprowadza do ślepego oddania zniewolonego przez siebie chłopca.

Nie można także pominąć w tym gronie Nasa, dowódcy gwardzistów Rahla, który ma słabość do małych chłopców, ale nie wykorzystuje ich tak, jak Rahl Posępny do magicznych rytuałów... Nasa oczywiście spotyka stosowna kara (a co mi tam zaspijluję - zostaje zmuszony, żeby na żywca wyrwać sobie genitalia i je zjeść), a najgorsze jest to, że Goodkind tak buduje tą postać, że czytelnik szczerze się cieszy z owej kary, mimo naprawdę krwawego okrucieństwa. 

Jedno jest pewne jeśli jego bohaterowie są podli, Terry na pewno zatroszczy się  o stosowną sprawiedliwość i nawet jeśli jest to dziecko, zupełnie mu to nie przeszkadza. Wymienianie tych wątków można by mnożyć, ale według mnie przyjemniej zgłębić się w nie samemu. Gdyby to było możliwe krew powinna bryzgać ze stron tej książki. Chociaż Jagang i jego armia imperialnego Ładu i tak potem to jeszcze przebije;] Po stokroć...

Z co jeszcze tak bardzo go lubię? Goodkind jest mistrzem tworzenia postaci drugoplanowych i każda jest wspaniale i wyraziście nakreślona czy będzie to biedna Rachel czy rozwydrzona księżniczka Violet, dobroduszny Chase czy wężowaty Michael, uwodzicielska Shota i jej przypominający nieco Golluma pomagier Samuel. Tą książkę tworzą właśnie takie postacie, które autor zdaje się dobrze znać i rozumieć, a dzięki temu są autentyczne i czytelnikowi nie trudno się z nimi utożsamić.
Co do stworzonego przez niego uniwersum mieści się ono oczywiście w konwencji magii i miecza, ale kryje też wiele niespodzianek. Podobnie zresztą jak w cała fabuła. Książka trzyma w napięciu dosłownie przez każdą stronę, nie ma tu momentów przestoju ani nudy, a to, że co chwila zmienia się perspektywa bohatera sprawia, że jak tylko przywiążemy się do jednego dostajemy drugiego. Jesteśmy trochę pogniewani, że zabrano nam Richarda, ale zaraz wciąga nas kawałek historii opowiadany przez Rachel, a wtedy nagle wcielamy się w Rahla itd. To jak te wszystkie wątki splatają się w finale to po prostu majstersztyk!

Genialna jest też sama historia, bo można by powiedzieć „skoro wiemy, że będzie miała tyle tomów, to wiadomo jak się skończy”. Nic bardziej mylnego! Pierwszy tom to tak naprawdę dopiero początek, swoisty wstęp do właściwych przygód Richarda i Kahlan. Zresztą motywy  i postacie z „Pierwszego prawa magii” będą przewijać się przez wszystkie kolejne tomy, aż do „Wróżebnej Machiny”. 

Ja osobiście najbardziej lubię początek cyklu czyli „Pierwsze prawo magii”, wspaniały i epicki „Kamień łez” nieco słabsze „Bractwo czystej krwi” i dla mnie absolutnie genialną „Świątynię wichrów”. 


Później znów Goodkind ma spadek formy w „Duszy ognia”, ale wspaniale odbija się w „Nadziei pokonanych”. Po niej wyszły dla mnie najsłabsze w całym cyklu „Filary Świata” i „Bezbronne imperium”. Ale nagradza to wszystko kończąca cykl trylogia „Fantom” – „Pożoga” – „Spowiedniczka”.

Wspomnę tylko, że gorąco zachęcałam swoich znajomych do brnięcia przez te wszystkie cegły razem ze mną, ale nikt z nich nie dotrwał do końca. Cieniasy...


W każdym tomie pojawia się oczywiście nowe prawo magii, które mam nawet gdzieś spisane, jak przystało na oddaną fankę cyklu, ale może przytoczę je innym razem, bo niemiłosiernie się rozpisałam, a nawet jeszcze nie wspomniałam o serialu. Tu już więc się streszczę – nie podobał mi się. Ale jakby ktoś chciał wiedzieć więcej, to zapraszam TUTAJ.

I jeszcze parę słów na temat „Wróżebnej machiny”, od której przecież zaczęłam. Generalnie Terry Goodkind wrócił po czterech latach do cyklu, który miał definitywnie zakończyć i wydaje mi się, że motywem nie było tu natchnienie, a pragnienie gotówki. Chociaż naprawdę go uwielbiam, „Machina” jest dla mnie, jego oddanej fanki, kotletem mocno odgrzewanym. Smacznym owszem, ale na pewno nie zaskakującym. Przeczytałam to oczywiście ciurkiem i naprawdę dobrze się bawiłam, ale szczyt formy to, to nie jest.
Bo niby już wszystko się skończyło, a Richard i Kahalan mieli żyć długo i szczęśliwie, a tu nagle okazuje się, że rdzeniem  Pałacu Ludu jest jakaś monstrualna i do tego samoświadoma machina. Oprócz własnych przemyśleń wysuwa ona też ze swojego wnętrza przepowiednie, które nomen-omen sprawdzają się co do joty. Oczywiście są to raczej złe i krwawe wróżby dla Richarda i Kahlan, a do tego wywołują panikę wśród ludu. I nasi ulubieni bohaterowie będą musieli  sobie z tym poradzić. 

Jedyna moja nadzieja jest w tym, że we „Wróżebnej machinie” wyjaśnia się zaledwie jeden wątek z wielu, które Goodkind rozpoczął. Także to więcej niż pewne, że będzie kontynuacja i mam nadzieję, że machina była dopiero rozgrzewką, przed naprawdę dobrą rozgrywką. 


Autor: Terry Goodkind
Tytuł: Pierwsze prawo magii / Kamień łez / Bractwo czystej krwi / Świątynia wichrów / Dusza ognia / Nadzieja pokonanych / Filary Świata / Bezbronne imperium / Fantom / Pożoga / Spowiedniczka /  Wróżebna Machina
Wydawnictwo: Rebis 1998 – 2012