Dzisiaj nie będę się rozwlekać. W miniony weekend byliśmy na "Dijango" Quentina Tarantino i oto moja zwięzła recenzja - film jest świetny i naprawdę warto go zobaczyć. Dlaczego? Otóż dlatego, że znajdziemy tu wszystko za co kocha się Tarantino -
niesztampowe zwroty akcji, porządną dawkę poetycko sfilmowanej przemocy,
wyraziste postacie obdarzone odpowiednią dozą autoironii i oczywiście
świetne dialogi, ale nie tylko...
Akcja w "Django" toczy się wartko, duet Jamie Foxx i Christoph Waltz, gra popisowo, co chwila następuje jakiś przezabawny moment, wrogowie giną spektakularną śmiercią i aż się chce bić brawo kiedy złe białasy dostają baty od tytułowego bohatera, ale to zaledwie werzchnia warstwa fabuły. Bo oprócz dobrej zabawy po wyjściu z kina zostaje w głowie refleksja nad tym, czym właściwie było niewolnictwo. Historia tytułowego Django, nie należy do najweselszych i choć w filmie ma on okazję do walki o przysłowiowe "swoje", to chyba każdy widz z odrobiną wyobraźni uświadomi sobie, że żaden czarny niewolnik takiej możliwości nigdy nie miał. I tak (przynajmniej w moim odczuciu) Tarnatino w zupełnie genialny sposób połączył trudny historyczny temat z bezpardonowym produktem kultury popularnej. Brawo!
W każdym razie przypadku "Django" nie uznałabym za nietrafne określenie go mianem filmu historycznego. Może to i lekkie nadużycie, ale mimo iż cała historia jest zmyślona, to jednak realia amerykańskiego południa sprzed wojny secesyjnej zostały tu doskonale oddane, a los niewolnika opowiedziany przez pryzmat historii tytułowego bohatera, choć momentami totalnie przegięty, jest jednak przejmujący. Bo Ameryka to w istocie rzeczy wspaniały kraj, tyle że, choć mało kto się nad tym zastanawia, zbudowany na trzech filarach będących totalnym zaprzeczeniem idei równości i demokracji. Mam tu oczywiście na myśli wymordowanie pierwotnych mieszkańców kontynentu czyli Indian, trwające stulecia niewolnictwo czarnych i ich późniejszą dyskryminację, a wreszcie wyzysk imigrantów, który trwa zresztą po dziś dzień (z tym, że dotyczy przede wszystkim mieszkańców Ameryki Łacińskiej, a nie jak dawniej europejczyków, którzy wędrowali za ocean w poszukiwaniu lepszego losu).
W każdym razie przypadku "Django" nie uznałabym za nietrafne określenie go mianem filmu historycznego. Może to i lekkie nadużycie, ale mimo iż cała historia jest zmyślona, to jednak realia amerykańskiego południa sprzed wojny secesyjnej zostały tu doskonale oddane, a los niewolnika opowiedziany przez pryzmat historii tytułowego bohatera, choć momentami totalnie przegięty, jest jednak przejmujący. Bo Ameryka to w istocie rzeczy wspaniały kraj, tyle że, choć mało kto się nad tym zastanawia, zbudowany na trzech filarach będących totalnym zaprzeczeniem idei równości i demokracji. Mam tu oczywiście na myśli wymordowanie pierwotnych mieszkańców kontynentu czyli Indian, trwające stulecia niewolnictwo czarnych i ich późniejszą dyskryminację, a wreszcie wyzysk imigrantów, który trwa zresztą po dziś dzień (z tym, że dotyczy przede wszystkim mieszkańców Ameryki Łacińskiej, a nie jak dawniej europejczyków, którzy wędrowali za ocean w poszukiwaniu lepszego losu).
Z tą myślą dorzucam trailer i serdecznie zachęcam do wybrania się do kina.
A na samym końcu dodam, ze marzyło by mi się coś takiego z historią Polski w tle! Tak na ten przykład, żeby ktoś się pokusił o zrobienie filmu o Polaku zesłanym na Sybir, który rzuca wyzwanie złym Rosjanom, tylko oczywiście, żeby ten Polak nie deklamował cytatów z "Pana Tadeusza", nie płakał nad okupowaną ojczyzną, nie całował krzyży itd. Motyw literacki do adaptacji na pewno by się znalazł, ale znając nasz talent na pewno wyszedł by z tego płaczliwy film bez happy endu...