środa, 20 lutego 2013

"Lód' właściwy

Czy lubicie wyobrażać sobie co by było gdyby? Cóż dla mnie jest to druga po czytaniu ulubiona rozrywka, chociaż obydwie są w gruncie rzeczy bardzo podobne. Czytanie to wszak wyobrażanie sobie tego, co ktoś już wcześniej wyobraził i spisał. Ten temat przewinął się ostatnio przez moje rozmowy ze Współgrmlinsem, któremu chciałam wytłumaczyć, że czytając książki poznaję ich autorów lepiej, niż można poznać kogokolwiek podczas rozmowy. Dzieje się tak dlatego, że w ten sposób spotykam ludzi inteligentnych, kreatywnych i o podobnych do moich poglądach. Ponadto jest to bardzo ekonomiczne, bo zamiast marnować czas na rozmowy z, dajmy na to, setką ludzi, z której może dwie osoby okażą się interesujące, ja od razu wchodzę w dialog z kimś, kogo według moich kryteriów warto poznać. A tak, owszem uważam, że nie każdego warto poznać, choć mój Współgremlins i to zachowanie uważa za niezbyt właściwe wierząc w to, że gatunek ludzki jest kopalnią samorodków;] Co najśmieszniejsze choć zawsze rozgłaszam, że ludzi nie cierpię (i najchętniej wyprowadziłabym się gdzieś poza cywilizację), nie ma tygodnia, żeby nie spotkała się z kimś z grona swoich znajomych, podczas gdy Współgrelnisowe grono jakoś się nie poszerza o cudowne odkrycia.

I znów przydługi wstęp, ale zrozumcie musiałam się rozkręcić przed przedstawieniem wam swojego nowego znajomego Benedykta Gierosławskiego. Benedykt, którego przez tysiąc i czterdzieści cztery strony "Lodu" jakoś nie udało mi się polubić. Ale do rzeczy!

Benedykta Gierosławskiego poznałam w tym samym dniu, w którym w jego brudnym i dusznym pokoju, w obskurnej kamienicy, w skutej lodem Warszawie w 1924 r. odwiedzają dwaj carscy urzędnicy. Każdy kto lubi historię już powinien zwietrzyć podstęp. Carscy urzędnicy w 1924 r.!? A no właśnie tak, bo wyobraźmy sobie razem z Jackiem Dukajem co by było gdy katastrofa tunguska z 1908 r. miała o wiele dalej idące konsekwencje niż trochę połamanych drzew...

Gdyby rzeczywiście było tak, jak chcieliby wierzyć wszyscy zwolennicy teorii spiskowych, że w Syberię uderzył statek kosmiczny, a ze statku wyszli kosmici i wtedy...No właśnie co wtedy? U Dukaja wszystko zamarzło, a w szczególności zamarzła historia.  Bowiem obcymi w jego opowieści są tak zwane lute, olbrzymie przemieszczające się lodowe sople, które od Syberii rozpoczęły swój marsz na zachód Europy. W Rosji nie obalono więc cara, nie wybuchła socjalistyczna rewolucja, nie miała miejsca pierwsza wojna światowa, Polska nie odzyskała niepodległości. A mimo to, nie brakował takich, którzy o ową niezależność walczyli, niestety w lodowych realiach wszyscy buntownicy trafili na Syberię, a wśród nich również ojciec Benedykta Filip Gierosławski.

Co się z ojcem stało? Tego Benedyk nie wie, ani nawet nie chce wiedzieć pogrążony w swym nędznym życiu, dopóki nie odwiedzają go już wspomniani urzędnicy. Czegóż mogą chcieć od matematyka hazardzisty? Ukarać go za grzechy ojca - to pierwsza myśl, jednak zwodnicza. Otóż Ministerjum Zimy chce posłać syna na poszukiwania zaginionego rodziciela, który  nazywany Ojcem Mrozem podobno żyje pośród lutych, rozmawia z nimi, a być może mógłby zostać negocjatorem pomiędzy carem a soplami. Benedykt oczywiście przyjmuje ową propozycję nie od odrzucenia, wsiada na pokład ekspresu transsyberyjskiego i wyrusza w podroż. i tu aż chciała by się dopisać "i tak zaczyna się jego wielka przygoda", ale niestety nie jest to książka Juliusza Verne.

Co w takim razie się zaczyna? Powiedziałabym, że po pierwsze wielka podróż w historię, bo choć historia w "Lodzie" nie potoczyła się w taki sposób, jak znamy z podręczników, to jednak z tych samych elementów została poukładana. Po drugie podróż w logikę, od płynnej prawdy i płynnego fałszu, po prawdy i nieprawdy zamarznięte, nieuniknione, wymrożone z chaosu charakterystycznego dla "lata". Po trzecie tak, jak w wielu poprzednich pracach Dukaja, powraca tu podróż bohatera do swojego stworzyciela. Znamy to m. in. z "Irrehaare", z "Córki łupieżcy", a najlepiej chyba z "Perfekcyjnej niedoskonałości". Ciekawi mnie czasem dlaczego Jacek Dukaj tak często zadaje sobie, swoim bohaterom, a wreszcie czytelnikom pytanie o to ile jest w nas nas samych, a ile rodzicielskiej inwencji. Czy rzeczywiście zostaliśmy stworzeni "na obraz i podobieństwo", a jeśli tak to czy naprawdę mozemy się temu przeciwstawić?
To już oczywiście są pytania, z którymi każdy czytelnik zostaje sam, a ja chciałabym jeszcze wrócić do swojej znajomości z panem Gie, jak zwykł nazywać Benedykt mój ulubiony charakter pan Czyngis Szczekielnikow. Człowiek ów został napisany tak, że sam siebie nie lubi i mnie się nie udało go polubić, uwięziony we własnym wstydzie, nałogowy hazardzista, jak to się mawia bez charakteru. O wiele łatwiej napisać postać, która czytelnik polubi, a tu nie, niestety nie dane czytelnikowi będzie znów wzrosnąć w cieniu bohatera jak to miało miejsce z Hieronimem Berbelkiem. Może dlatego tak kiepsko mi się "Lód" czytało? Trudno powiedzieć. A żeby już nie przedłużać skończę krótkim podsumowaniem "za" i "przeciw" dla "Lodu"

Za:
  • Są w "Lodzie" momenty prawdziwie genialne, a najlepszym z nich jest da mnie podrozdział "O prawdzie i o tym co prawdziwsze od prawdy". Ostatnie zdanie zostawiło we mnie takie odczucie, jakby wszystkie światła nagle zgasły. Ach!
  • Piękny język, waściwie stworzony na potrzeby książki.
  • Bohaterowie tacy jak panna Jelelna, Nikola Tesla, Szczekielnikow itd. odmalowani przez drobne gesty, miny, uśmiechy prawdziwi jak z krwi i kości.
  • Wspaniały portret atmosfery umysłowej początku XX wieku. Zaraz po "Lodzie" przeczytałam biografię Marii Skłodowskiej-Curie i zaiste był to czas niezwykłych postaci, wynalazków i odkryć co Dukaj doskonale opisał.
Przeciw:
  • Dłużyzny, dłużyzny i jeszcze raz dłużyzny! Powtarzane w kółko te same rozmowy, tak jakby czytelnik nie zrozumiał za pierwszym razem. 
  • Cała gama pobocznych bohaterów, w których nazwiskach, koneksjach i znaczeniu w końcu się pogubiłam, a  to nie lada wyczyn, bo akurat w tym jestem całkiem niezła.
  • Za dużo gadania za mało akcji. Po prostu
  • Własna czarna fizyka. Nie będę się wymądrzać, bo w fizyce orientuję się tak sobie, ale o ile tą istniejącą jeszcze pojmuję, to tą którą wymyślił Dukaj na potrzeby książki uważam za zbędną. Przeczytałam o niej tylko po to, żeby zapomnieć. Ponownie - szkoda papieru i wysiłku, bo według mnie to kolejna cegiełka dochodząca do potwornej listy dłużyzn.
  • Mało, mało, za mało science-fiction, za dużo cierpień młodego Benedykta;[

Podsumowując "Lód" poleciłabym wyłącznie osobom, które Dukaja już znają i cenią jego styl. Czytelnikom cierpliwym i pracowitym, którzy lubią się czegoś nauczyć przy okazji czytania książek. A wreszcie tym, którzy lubią filozoficzne, logiczne, fizyczne i historyczne gdybania. W innym wypadku nie da rady tego przeczytać.

wtorek, 12 lutego 2013

Wprowadzenie do zlodowacenia

Niejednokrotnie zwierzałam się, że czytam "Lód" Jacka Dukaja, jak również zapowiadałam, że jak tylko go przeczytam to napiszę co nim myślę. No i w końcu się stało, co prawda książka trafiła z powrotem na półkę już ze dwa tygodnie temu, ale jakoś do tej pory nie czułam weny do recenzowania. Dziś jednak pogoda wybitnie sprzyja lodowemu klimatowi. Za oknem wirują płatki śniegu, a mój widok z okna staje się coraz bielszy i coraz bardziej zamglony - w sam razy, żeby poczuć się jak w Irkucku, w sercu zimy.

Zanim jednak przejdę konkretnie do "Lodu" chciałabym poświecić kilka akapitów na rzewne wspomnienia opisujące moją znajomość z panem Jackiem Dukajem. Wszystko zaczęło się nomen-onem w lutym, jest to bowiem miesiąc moich urodzin w związku z czym na ogół dostaję w owym okresie sporo książek. Jakieś trzy lata temu znalazły się wśród nich "Inne pieśni". Był to dość dziwny prezent, bo trafił do mnie z ostrzeżeniem, że "przez pierwsze 70 stron będzie ciężko, ale potem już zajebiście, więc nie powinnam się poddawać". zmuszanie się do czytania książek uważam za coś strasznego. Raz w życiu zrobiłam to w liceum z "Lordem Jimem" i do dziś żałuję.Czułam się tak, jakby mój mózg został przepuszczony przez magiel...


Tymczasem z "Innymi pieśniami" wyszło jakoś tak, że akurat chciałam poczytać coś Gombrowicza,  otwieram więc swój urodzinowy prezent a tu proszę, dokładnie to czego szukałam czyli gombrowiczowski cytat! Zaczęłam czytać i nie poczułam żadnego oporu materii, żadnego zgrzytu, a czyste zaskoczenie finezją tej książki. Przeczytałam ją bodajże w tydzień, a po jej zamknięciu po raz pierwszy w życiu nie wiedziałam co mam myśleć. Ta książka była dla mnie jak meteor, który uderza w planetę i całkowicie wytraca ją z orbity, na którą chyba nigdy już nie wróciłam. W końcu doszłam też do zrozumienia, że Dukaj swoją prozą po prostu zmienił wtedy granice mojej wyobraźni. W moejej opinii jest to po prostu genialna książka i uważam, że "Inne pieśni" to najlepsza pozycja na początek przygody z Dukajem. Dlaczego? O tym za chwilkę.


Mój dukajowski numer dwa to "Córka łupieżcy". Krótka książeczka o córce, a jakże łupieżcy, bardzo fajna i też niezła na rozgrzewkę.  Później była "Perfekcyjna niedoskonałość", o której już pisałam tutaj, i to przy tej książce zrozumiałam, co znaczyło ostrzeżenie mojego przyjaciela, żeby nie zrażać się po pierwszych stronach książki.


Ten sam przyjaciel od którego dostałam pierwszą książkę Dukaja zachęcił mnie, żebym przeczytała "Irrehaare", więc przeczytałam, a potem już poszło i tak tego lata wreszcie skończyłam "W kraju niewiernych". Co najciekawsze kupiłam sobie "W kraju niewiernych" zaraz po tym jak skończyłam "Inne pieśni", ale jakoś ciągle nie byłam w nastroju, żeby po nie sięgnąć. Czasem potrzeba jednak zachęty. W każdym razie jest to naprawdę świetny zbiór z legendarną "Katedrą" (tak, tak wstyd mi za to, że zabrałam się za nią tak późno) i opowiadaniem, które dotychczas jest moim ulubionym czyli "Iacte". Obca planeta, wyśniony Indianin tropiciel, potworni tubylcy, wampir, kobieta jak to połączenie jest możliwe? Cóż tylko w prozie Dukaja. Jak dla mnie 3x wow! Zresztą "W kraju niewiernych" to też całkiem niezła pozycja, żeby zacząć swoją czytelniczą przygodę z błyskotliwą wyobraźnią pana Jacka.


No i wreszcie "Lód", który topniał w moich rękach przez dwa lata. Dlaczego tak długo? Otóż dlatego, że strasznie trudno się w niego wmrozić. Kiedy dowiedziałam się, że "Inne pieśni" w pierwotnej wersji były dłuższe, bardzo żałowałam, że czytelnikom nie dane było poznać całości, ale po przeczytaniu "Lodu" zrozumiałam, że okrajanie książek w przypadku Dukaja jest zdecydowanie błogosławieństwem, a nie, jak mniemałam, przekleństwem. To samo można by zapewne powiedzieć również o niniejszym poście. Wyszedł rozwleczony na potęgę, dlatego dokończę temat w następnym wpisie. CDN

sobota, 2 lutego 2013

Atlas chmur

Wczoraj po raz kolejny obejrzałam "Atlas chmur" i nie wiem jak to możliwe, ale choć zachwycił mnie już za pierwszym razem, to tym razem urzekł mnie jeszcze bardziej.  Co więcej na pewno nie był to ostatni raz kiedy oglądałam ten film i nie znudziłby mi się chyba nawet wówczas, gdybym miała go oglądać codziennie, bo będąc zupełnie szczera przyznam, że jest to jeden z najpiękniejszych filmów, jakie dotychczas widziałam.


Czytałam zarzuty wobec "Atlasu chmur", że jest banalny i naiwny, że swoim wydźwiękiem przypomina książki Paulo Coelho (tak, tak, ale ja go przecież lubię;), że to wszystko to już było i tak dalej, i tak dalej... Nawet jestem w stanie zrozumieć tą krytykę, ale absolutnie nie podzielam, ani jednego z tych pełnych cynizmu zdań. Dlaczego? Cóż... do kina chodzi wszak po magię i pod tym względem rodzeństwo Wachowskich absolutnie mnie zachwyciło.

Film dokładnie tak jak podaje jego opis opowiada o tym, jak życie i zachowanie jednej osoby może wpłynąć na losy świata i choć bardzo chciałabym napisać wam więcej, to po prostu byłby to z mojej strony wyjątkowo podły spoiler.

Czy jest to film o reinkarnacji? Ponieważ jestem niewierząca ten aspekt filmu nie był dla mnie najważniejszy, ale rzeczywiście jest on mocno wyeksponowany. Z drugiej strony jestem przekonana o tym, że każdy zły czy dobry uczynek w jakiś sposób do nas wraca i dlatego jak najbardziej trafia do mnie ta część przesłania zawartego w "Atlasie", według którego wszystko co robimy ma znaczenie, a nasze życie wpływa na życie innych ludzi w zupełnie nieprzewidywalny sposób.


W "Atlasie" tak naprawdę przeplata się sześć historii, ale każda z nich w jakiś sposób nawiązuje do kolejnej, właśnie w odniesieniu do owego karmicznego przekonania. I tak młody muzyk Robert Frobisher w 1936 r. czyta pamiętniki Adam Ewinga, prawnika, który opisuje swoją podróż morską przez Pacyfik 1 849 r., dziennikarka Luisa Ray w 1973 r. czyta listy, które Robert wymieniał z Rufusem Sixthmithem i słucha skomponowanego przez niego sekstetu, Sonmi-451 w odległej przyszłości ogląda z kolei "Upiorną Udrękę Timothy'ego Cavendisha" który to w jest bohaterem kolejnej historii, a zarazem pisarzem, a wreszcie w postapokaliptycznej przyszłości Zachry i Meronym docierają do miejsca, w którym zakończyła się historia Sonmi. 


Wiem, wiem, jeśli nie oglądało się filmu to wszystko brzmi jak koszmarnie pogmatwana historia, ale "Atlas" jest jedną z tych opowieści, które na początku wydają się pozbawione jakiegokolwiek sensu, ale kiedy wreszcie wszystkie wątki zaczynają się splatać, wtedy właśnie objawia się piękno opowiedzianej w nim historii. Jednak piękno idei nie jest tu jedynym, bo film zrealizowany jest z mistrzowską dbałością o estetykę. Wachowscy w  "Atlasie chmur" celebrują sztukę reżyserską prowadząc równolegle sześć historii i dozując napięcie w taki sposób, że każda z nich, choćby na początku wydawała się zupełnie nieciekawa, nagle staje się wręcz intrygująca. A skoro już się rozpływam, to dodam jeszcze, że matrixowe rodzeństwo wspaniale potrafi łączyć zmysłowe odczucia co widać choćby w tym jak słowa przechodzą w obrazy - jedna ze scen kończy się słowem "drzwi", kolejną otwiera obraz otwierającej się bramy itp. itd. No i oczywiście  warstwie wizualnej towarzyszy przepiękna muzyka!

W "Atlasie" przewijają się wszystkie wątki charakterystyczne dla rodzeństwa Wachowskich czyli rozwój cywilizacyjny, który zmierza do zagłady, rządy i korporacje, które jak to pięknie ujęła w jednej ze scen Halle Berry chcą po prostu "więcej" nie oglądając się na żadne konsekwencje, traktowanie ludzi jak maszyn/baterii/rzeczy. I tak jak poprzednio wszystko to kumuluje się doprowadzając do rewolucji, która, a jakżeby inaczej, ma swoich wybrańców.


Myślę, że w różnych etapach swojego życia  inaczej odbieramy filmy, ale też znajdujemy w nich to czego szukamy. Dla mnie "Atlas" jest filmem o tym, że to właśnie jednostka zmienia historię i że wszystko jest możliwe. Podejrzewam, że dla wielu osób porównanie, które zaraz uczynię będzie strzałem kulą w płot, ale jednak mi "Atlas chmur" najbardziej kojarzy się ze "Skandalistą Larrym Filntem" Milosa Formana. Dlaczego akurat ten film? Cóż ponieważ dla mnie najważniejszą lekcją, jak daje nam Larry Flint jest właśnie to, że można w życiu robić wszystko co się zamierzy i że warto walczyć o wolność, ale niestety ma to swoją cenę. Mam tu na myśli zwłaszcza drugą połowę filmu, w której bohater ze zszarganymi nerwami, na wózku inwalidzkim wciąż musi pojawiać się na sali sądowej. Bo wszak jako pierwszy złamał on zasady przyzwoitości, które dziś mogę wydawać nam się śmieszne, ale jak mówi Sonmi wszelkie granice to tylko konwencje ustalone przez ludzi i a z ideami niestety nie można walczyć inaczej niż stawiając czoła tym, którzy je reprezentują.

Warto też podkreślić, że każdy z aktorów występujący w Atlasie, gra równocześnie kilka różnych ról, co bez wątpienia pozawala im pokazać prawdziwy kunszt tego zawodu, ale też jest prawdziwym popisem sztuki charakteryzacji!

Jeśli jeszcze nie widzieliście filmu to naprawdę polecam to nadrobić.


Jak tylko będę miała trochę więcej czasu zabieram się za książkę, a do posłuchania zostawiam, wam tytułowy sekstet