poniedziałek, 30 września 2013

Slumsy, kosmos i ciężkie życie "zwyczajnych bohaterów" u Neila Blomkampa

Zawsze się zastanawiam nad tym, czy po dłuższym czasie niepisania, należałoby się z owego niepisania wytłumaczyć? Jak znam życie, nikogo, kto trafia tu w poszukiwaniu popkulturowych newsów zapewne to nie interesuje, ale jednak... Moje własne odbicie, które spogląda na mnie z tafli komputera mówi mi "nieładnie tak zaniedbywać swój gremlinowy streaming, bez słowa wyjaśnienia". 

No i znów wychodzi w tego przydługi wstęp na temat zasadności samych wyjaśnień. Ale jak już zaczęłam, to wyjaśnię. W te wakacje z różnych powodów wchłonęłam trochę mniejsza dawkę popkultury niż zazwyczaj, ale nie odpuściłam, żadnego nerdowskiego filmu w kinie i powolutku zamierzam wszystkie te doznania opisać. A żeby było mi łatwiej zacznę od tego, co widziałam ostatnio czyli Elysium Neila Blomkampa i swoich wielce zawiedzionych nadziei względem tegoż filmu.


Zupełnie nie obrażając reżysera uważam, że Neila Blomkampa można mianować tytułem "króla slumsów", ponieważ zarówno w Dystrykcie, jak i w Elysium umieszcza on akcję filmu właśnie w takich lokacjach. W gruncie rzeczy Blomkampa można by też zapewne nazwać socjalistą, bo przecież w wyborze właśnie takich, a nie nie innych miejsc chodzi o podkreślenie różnic ekonomicznych i społecznych między tymi, którzy są na szczycie, a tymi na na dnie drabiny społecznej. W Elysium ujęte jest to dość dosłownie - bogaci mieszkają na orbitalnej stacji o tytułowej nazwie gdzie żyją sobie w spokoju i luksusie ciesząc się nieprzemijającą urodą i zdrowiem, natomiast cała reszt ludzkości tłoczy się w ruinach danych metropolii skazana na brutalną walkę o byt.




Główny bohater Elysium - Max, grany przez Matta Damona, to pozytywny bandzior, który niegdyś kradł samochody, ale obecnie stara się wieść życie poczciwego obywatela i co rano wstaje do pracy w fabryce robotów. Niestety już od pierwszej sceny widzimy, że nie jest zbyt rozgarnięty kiedy wykłóca się z robocopami, traktując je tak, jakby to byli zwykli gliniarze mający choć cień poczucia humoru. Oczywiście dostaje za to manto i trafia do szpitala. Na szczęście w tym nieszczęściu spotyka tam swoją dawną miłość - pielęgniarkę Frey. Ręka Maxa trafia w gips, dziewczyna umawia się z nim na kawę, a widz czyli ja myśli sobie - o jak fajnie, jaki miły promyk nadziei w dość beznadziejnym żywocie Maxa. I właśnie o to Blomkampowi chodziło, żebyśmy zaczęli kibicować bohaterowi Elysium tuż przed tym, zanim naprawdę solidnie mu dokopie.


Max po tym dobrze zaczętym dniu wybiera się bowiem do pracy, a tam zdarza mu się wypadek, przed którym przestrzega kampania społeczna "Szanuj życie". No i trochę zaspoilouję, bo nie da się inaczej. Mianowicie Max trafia na chwilkę do kontenera, którym przyjmuje śmiertelną dawkę promieniowania. Udaje mu się to przeżyć, a w ramach rekompensaty od firmy na pocieszenie dostaje pojemniczek tabletek przeciwbólowych i informację o tym, ze zostało mu jeszcze 5 dni życia zanim wysiada mu wszystkie organy. Generalnie "Śmierć człowieka pracy 2".

Co począć w takiej sytuacji? Powiedziałabym - położyć się do łóżka i włączyć sobie jakiś dobry serial na koniec tej smutnej drogi, ale oczywiście Max nie ma telewizora. Dlatego postanawia, że czas który mu pozostał wykorzysta na to, aby spełnić swoje marzenie z dzieciństwa - dostać się na Elysium, a na miejscu skorzystać ze specjalnej kapsuły, w których mieszkańcy owego raju leczą wszystkie swoje dolegliwości, łącznie ze starością. Generalnie cudowne medyczne kapsuły są obiektem pożądania wszystkich mieszkańców Ziemi, którzy muszą zmagać się z problemami medycznymi. Fetyszyzacja kapsuł medycznych w Elysium nasuwa mi na myśl ryzykowne stwierdzenie, że jest to taka trochę metaforyczna opowieść o NFZcie.

Ale abstrahując od problemów medycznych, żeby dostać się na Elysium Max musi zawrócić z drogi porządnego obywatelstwa, na rzecz powrotu do swojej kryminalnej przeszłości. I tu pojawia się niejaki Spider, który proponuje mu, że jeśli pozwoli wykorzystać swoją głowę o transferu danych, ten zabierze go na stację. Max przyjmuje zlecenie, a w pakiecie koledzy Spidera w garażowych warunkach dokręcają Mattowi egzoszkielet dzięki któremu, mimo fatalnego napromieniowania jego siła i wytrzymałość zostają podniesione o 10 leveli.


Jak to zwykle bywa proste zadanie transferu danych jednego z obywateli Elysium do mózgu Maxa szybko zaczyna się komplikować, a informacje które ukradł, to jakby inaczej tajne dane, na których bardzo zależy Jodie Foster czyli minister obrony Elysium (na marginesie jest to rola tak nieciekawa, że odpuszczę sobie ten epizod a niniejszym poście). No i w tym momencie wreszcie zawiązuje się akcja, zaczyna się pościg, wyścig, strzelaniny, wybuchy itd.

Kompletnie zadziwiającą i warta uwagi w Elysium jest niezwykła przemiana Sharlto Copley'a ze słabowitego Wikusa w "Dystrykcie 9" w totalnie rąbniętego sadystę czyli agenta Krugera. Pozwolę sobie przypomnieć, że jego kreacja w Dstrykcie była naprawdę popisowa - oto facet, który niczym się nie wyróżnia, nie grzeszy moralnością, ani nawet nie budzi sympatii widza, postawiony wobec tragicznej, życiowej sytuacji nagle staje się tak przekonujący, że całkowicie się z nim utożsamiamy. Strach, rozpacz, a wreszcie determinacja Wikusa naprawdę aż udzielała się z ekranu, gdy tymczasem jego w rola w Elysium jest mocno naciągniętą karykaturą wszystkich czarnych charakterów razem wziętych. No po prostu nie można być już bardziej złym, brzydkim i szalonym niż on. A żeby tego było mało, twórcy filmu każą nam jeszcze uwierzyć w to, że facet jest nie jest tylko maszynką do mielenia mięsa, a wyjątkowym bystrzakiem...Zdecydowanie co za dużo w jedną postać, to niezdrowo, bo albo jesteśmy geniuszem zła w białych rękawiczkach rodem z cyklu o Bondzie, albo jesteśmy krwiożerczą bezmyślną bestią.


Podsumowując swoje rozważania nad Elysium nie mogę uwolnić się od porównań z Dystryktem 9. Gdybym nie wiedziała, ze zrobił to ten sam człowiek, ot może jakoś łatwiej łyknęłabym historię Maxa. Tymczasem w porównaniu do jakże podobnych losów Wikusa, jest to opowieść mało wiarygodna, dość płytka i przesadnie hollywoodzka. W Dystrykcie wyraźnie było widać jak bohater pochodzący z grona tych, którzy mają władze i przywileje, odkrywa jak to jest być po tej drugiej, gorszej stronie, w Elysium droga jest odwrotna, to bohater z dołu chce się dostać na górę, no i idzie po trosze waląc głową w mur.

Te społeczne wątki, rozważanie nad niesprawiedliwością świata, bezzasadnością podziału na lepszych i gorszych nie mogą jednak zabrzmieć poważnie w hollywoodzkim filmie. Film nie szczędzi widzowi widoku krwi, potu i łez, ale mimo wszystko pozostaje bajką. Nigdy nie zapomnę swoich wrażeń z kinowego seansu Dystryktu 9, bo cała opowiedziana w nim historia była dla mnie tak przejmująca, że z napięcia i stresu rozbolał mnie na tym filmie brzuch (a nie opychałam się czipsami ani popcornem), tymczasem Elysium, choć momentami mocne, nie szarpnęło w taki sposób moim jestestwem.

Kończąc dodam jeszcze, że jak dla mnie trochę za mało  było w tym science-fiction, bo niby są w Elysium jakieś dziwne samoloty, nowoczesne bronie, robty, egzoszkielety, orbitalna stacja, le to wszystko jakby już było. Generalnie bez szału i specjalnego nowatorstwa.

Czy warto zobaczyć? Zdecydowanie tak, ale raczej z obowiązku niż dlatego, że film zachwyca.