wtorek, 20 maja 2014

Science ficion + love story = "Her"


Sprawdzony przepis na dobre s-f to, zdawałoby się, milionowy budżet, choć odrobinę zaskakujący scenariusz, tona efektów specjalnych i oczywiście bohater, który czy to siłą czy sprytem (albo połączeniem tych cech, bardzo rzadkim w prawdziwym życiu i dlatego przynależnym fiction) zawojuje cały świat. A jednak okazuje się, że przekonujące, inteligentne i ciekawe sf można zrobić o wiele subtelniej - bez żadnego z powyższych składników, czego najlepszym dowodem jest „Her” Spike’a Jonze’a. 




Autor pamiętnych "Być jak John Malkovich" i "Adaptacji" tym razem podjął się opowiedzenia historii miłosnej pomiędzy nieco wyalienowanym trzydziestoparolatkiem, który niedawno rozstał się z żoną i błyskotliwej SI o imieniu Samanta. Teodor, bo tak nazywa się bohater grany przez Joaquina Phoenixa pracuje jako autor listów okolicznościowych m. in. romantycznej korespondencji (a sam fakt, że istnieje zapotrzebowanie na takie usługi jest dość futurystyczny). I choć w pracy pisze listy miłosne, którymi jego klienci uwodzą swoje wybranki, sam nie radzi sobie zbyt dobrze w relacjach damsko-męskich. Samotność próbuje przezwyciężyć przez przypadkowe rozmowy online i interaktywne gry komputerowe, ale nie do końca mu to wychodzi. Któregoś dnia wracając z pracy  natrafia na reklamę sztucznych inteligencji do towarzystwa i postanawia sprawić sobie jedną z nich.



Początkowo Teodor traktuje Samantę (przemawiającą pięknym głosem Scarlett Johanson) jako kolejny gadżet, dołączony do urządzenia/telfonu/mikro komputera z którym się nie rozstaje, jednak z czasem okazuje się, że wcale nie jest ona rzeczą, a osobą. Pomiędzy obydwojgiem nawiązuje się przyjaźń, a wreszcie uczucie.


To, co sprawia, że „Her” jest naprawdę intrygującym filmem to to, że jego scenariusz jest wielce prawdopodobny, a pytania, na które musi znaleźć odpowiedzi Teodor, być może w niedalekiej przyszłości będą dotyczyć każdego z nas. Choćby to najbardziej oczywiste – czy możliwy jest związek człowieka z nie-człowiekiem (swoją drogą polecam genialny odcinek Futuramy poświęcony robosexuality)? Jak takie związki będzie postrzegać otoczenie? Czy będziemy musieli wychodzić z szafy z faktem, że nasz chłopak/dziewczyna to program (tak, jak współcześnie osoby homoseksualne)? Gdzie są granice prywatności, skoro SI może w każdej chwili przejrzeć treść naszego komputera? Czy będziemy umieli się pogodzić z wszechstronnością, ale też olbrzymimi zdolnościami intelektualnymi takiego partnera?




Tak, jak w każdym związku i tu pojawia się czułość, seks, potrzeba fizycznego kontaktu, ale jak „to” zrobić ze sztuczną inteligencją? Czy wystarczą słowa czy będzie to zaledwie namiastka. „Her” zadaje pytanie także o to czy, żeby kogoś kochać potrzebne jest ciało? Bez wątpienia jest ono bardzo ważne, ale chyba wcale nie najważniejsze, bo przecież w końcu zawsze fascynacja nim przechodzi. Można by spytać, no dobrze, ale ciało nie służy tylko do seksu, chodzi też przecież o to, żeby móc kogoś dotknąć przytulić, nie spać samemu i owszem zgadzam się, ale znów za o wiele cenniejsze uważam to co poetycko nazywa się ‘braterstwem dusz”. 

Wiem, że może to nieładnie tak zestawiać zdjęcia z dwóch różnych filmów, ale nie mogłam się powstrzymać, bo niektóre gesty czy miny ich bohaterów są wręcz takie same. Zresztą "Her" i "Lost in Translation" w gruncie rzeczy są do siebie podobne. A może podobna jest samotność bohaterów? Bo tak, jak wcześniej Charlotte, tak i Teodor patrzy smutno przez okna na oświetlone miasto, spaceruje w jego pochmurnym krajobrazie, a co najważniejsze szuka czegoś, ale tak jakby sam nie wiedział czego.
 


Z "Lost in Translation", "Her"" łączy jednak nie tylko samotność, ale także obecność, bo w mojej opinii w filmie Spike'a Jonze'a nie rozchodzi się o to czy człowiek może być blisko z SI, ale na ile można być sobie bliskim z drugą osobą. Zwłaszcza w czasach, kiedy żyjemy coraz bardziej dla siebie, a coraz mniej dla innych (co swoją drogą wspiera technologia – choćby media społecznościowe za sprawą których z większością znajomych jesteśmy w kontakcie bez bezpośredniego kontaktu).



Teodor i Samanta zaczynają od tego, że łączy ich poczucie humoru. Z czasem zaczynają spędzać razem coraz więcej czasu, obydwoje stają się dla siebie wsparciem, rozwijają się dzięki sobie nawzajem, a wreszcie dla obojga związek staje się źródłem inspiracji i motorem do nowych osiągnięć. I to chyba jest, największa wartością udanego związku - kiedy partnerzy rozkwitają w nim dzięki sobie nawzajem. "Her" to doskonały film o tym, jak taka relacja się buduje, jak może ona wpłynąć na nasze życie, a wreszcie tego, że trzeba doceniać każdą chwilę spędzoną razem, bo niestety nic nie trwa wiecznie...

poniedziałek, 12 maja 2014

Prawdziwa Ameryka, prawdziwa psychoza i prawdziwy "Detektyw"

Nigdy nie zapomnę momentu, w którym po raz pierwszy zetknęłam się z seryjnym mordercą-psychopatą. Siedziałam sama w pokoju, który zajmowałam w internacie, zapadał zmierzch, miałam zapaloną tylko lampką nocną, a w rekach trzymałam dość mocno sfatygowany egzemplarz "Milczenia owiec" i czytałam z zapartym tchem. Nagle, w scenie, w której ma zostać odkryty kolejny trup ktoś zapukał do drzwi! Chyba po raz pierwszy i ostatni w życiu krzyknęłam z przestrachu wywołanego książką, ale musze to przyznać, że zarówno "Milczenie", jak i "Czerwonego smoka" przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, choć kryminały to nie do końca moja działka. Cała ta scena przypomniała mi się z tej okazji, że miałam ostatnio prawdziwą przyjemność obejrzeć serial "Tru Detective" lub po polsku "Detektyw" i poszukując mordercy z głównymi bohaterami, dałam się wciągnąć historii Nica Pizzolatto, podobnie jak kiedyś książce Thomasa Harrisa.

A wszystko zaczyna się od tej oto malowniczej sceny zbrodni 



A potem jest już tylko lepiej. W pejzażu rozpadającej się Luizjany, która straszy osiedlami (a może raczej koczowiskami) biedoty, byle jakimi drogami, rozsypującymi się budynkami, których nikt nie naprawił po kolejnych huraganach i widokami porzuconych fabryk, dochodzi do zbrodni. I to nie zwyczajnego morderstwa, a okultystycznego mordu z pięknie rozpisaną scenografią. Zadanie odnalezienia odpowiedzi na pytanie: "kto zabił?" przypada niezbyt zgranej parze detektywów Rustowi Cohle i Martinowi Hartowi. Cały urok narracji w "True Detective" polega na tym, że historię śledztwa poznajemy po latach podczas przesłuchania obydwu detektywów, którzy opowiadają zarówno o przebiegu dochodzenia, jak i o przebiegu łączącej ich relacji.


I tu pierwszy punkt dla serialu - za obsadę. Ostatnio czytałam artykuł o karierze Matthew McConaugheya w związku z przyznaniem mu Oscara i autor słusznie zauważył, że dotychczas nie kojarzył się on z ambitnymi rolami, ale zarówno "Witaj w klubie", jak i "True Detective" naprawdę pokazał, że nie skończy jak Hugh Grant. Co prawda McConaughey jako "mózgowiec" mocno przyćmiewa "twardziela "Woodyego Harrelsona, ale trzeba przyznać, że urodzony morderca zalicza ostatnio bardzo udany powrót do mainstreamu choćby jako Haymitch w "Igrzyskach śmierci" czy jeden z bohaterów "Iluzji". Generalizując są jak przystało na klasyczny schemat dobrani na zasadzie kontrastu - pierwszy wycofany i aspołeczny, ale wyjątkowo bystry, drugi aż nadto uspołeczniony, dobry, ale pogubiony, działający zanim pomyśli.
 

Druga gwiazdka należy się "Detektywowi" za klimat. Tak jak już wspomniałam akcja toczy się w ospałej scenerii Luizjany, podniszczonej, przybrudzonej i wyjątkowo mrocznej. Takiej Ameryki nie ogląda się zbyt często w filmach, a przynajmniej nie w tych mainstreamowych. A tu mamy parkingi dla tirów z tirówkami, zapuszczone mieszkania, narkotyki i tak dalej. Pozornie nie ma to wiele wspólnego z uroczym miasteczkiem Twin Peaks z legendarnego serialu Davida Lyncha, ale w pewien sposób mi go przypomina.  Przede wszystkim dlatego, że tak, jak Special Agent Dale Cooper Rust i Hart szukając przyprawiającego rogi mordercy, zaledwie ślizgają się po powierzchni bagna.


A bagno jest głębokie, czarne i wyjątkowo paskudne i za to oczywiście kolejny punkt dla serialu. Oglądając go naprawdę można nabrać obrzydzenia do gatunku ludzkiego. Do tego dochodzi mieszanka okultyzmu, santerii i voodoo połączona z molestowaniem i składaniem w ofierze dzieci i kobiet. Nic więc dziwnego, że morderstwo z lat 90' nie daje spokoju Rustowi, który postanawia znaleźć głębsze dno starej zbrodni. Co znajdzie na końcu tej drogi? Polecam przekonać się samodzielnie. Warto.

P. S. Jeśli rzuciliście palenie, to lepiej kupcie sobie fajki do oglądania, bo patrząc na palącego Rusta, naprawdę trudno nie myśleć o tym, żeby zapalić;]