Sprawdzony przepis na dobre s-f to,
zdawałoby się, milionowy budżet, choć odrobinę zaskakujący scenariusz, tona
efektów specjalnych i oczywiście bohater, który czy to siłą czy sprytem (albo
połączeniem tych cech, bardzo rzadkim w prawdziwym życiu i dlatego przynależnym
fiction) zawojuje cały świat. A jednak okazuje się, że przekonujące,
inteligentne i ciekawe sf można zrobić o wiele subtelniej - bez żadnego z
powyższych składników, czego najlepszym dowodem jest „Her” Spike’a
Jonze’a.
Autor pamiętnych "Być jak John
Malkovich" i "Adaptacji" tym razem podjął się opowiedzenia
historii miłosnej pomiędzy nieco wyalienowanym trzydziestoparolatkiem, który
niedawno rozstał się z żoną i błyskotliwej SI o imieniu Samanta. Teodor, bo tak
nazywa się bohater grany przez Joaquina Phoenixa pracuje jako autor listów
okolicznościowych m. in. romantycznej korespondencji (a sam fakt, że istnieje
zapotrzebowanie na takie usługi jest dość futurystyczny). I choć w pracy pisze
listy miłosne, którymi jego klienci uwodzą swoje wybranki, sam nie radzi sobie
zbyt dobrze w relacjach damsko-męskich. Samotność próbuje przezwyciężyć przez
przypadkowe rozmowy online i interaktywne gry komputerowe, ale nie do końca mu
to wychodzi. Któregoś dnia wracając z pracy natrafia na reklamę
sztucznych inteligencji do towarzystwa i postanawia sprawić sobie jedną z nich.
Początkowo Teodor traktuje Samantę
(przemawiającą pięknym głosem Scarlett Johanson) jako kolejny gadżet, dołączony
do urządzenia/telfonu/mikro komputera z którym się nie rozstaje, jednak z
czasem okazuje się, że wcale nie jest ona rzeczą, a osobą. Pomiędzy obydwojgiem
nawiązuje się przyjaźń, a wreszcie uczucie.
To, co sprawia, że „Her” jest naprawdę
intrygującym filmem to to, że jego scenariusz jest wielce prawdopodobny, a
pytania, na które musi znaleźć odpowiedzi Teodor, być może w niedalekiej
przyszłości będą dotyczyć każdego z nas. Choćby to najbardziej oczywiste – czy
możliwy jest związek człowieka z nie-człowiekiem (swoją drogą polecam genialny
odcinek Futuramy poświęcony robosexuality)? Jak takie związki będzie
postrzegać otoczenie? Czy będziemy musieli wychodzić z szafy z faktem, że nasz
chłopak/dziewczyna to program (tak, jak współcześnie osoby homoseksualne)? Gdzie
są granice prywatności, skoro SI może w każdej chwili przejrzeć treść naszego
komputera? Czy będziemy umieli się pogodzić z wszechstronnością, ale też
olbrzymimi zdolnościami intelektualnymi takiego partnera?
Tak, jak w każdym związku i tu pojawia
się czułość, seks, potrzeba fizycznego kontaktu, ale jak „to” zrobić ze sztuczną
inteligencją? Czy wystarczą słowa czy będzie to zaledwie namiastka. „Her”
zadaje pytanie także o to czy, żeby kogoś kochać potrzebne jest ciało? Bez
wątpienia jest ono bardzo ważne, ale chyba wcale nie najważniejsze, bo przecież
w końcu zawsze fascynacja nim przechodzi. Można by spytać, no dobrze, ale ciało
nie służy tylko do seksu, chodzi też przecież o to, żeby móc kogoś dotknąć
przytulić, nie spać samemu i owszem zgadzam się, ale znów za o wiele cenniejsze
uważam to co poetycko nazywa się ‘braterstwem dusz”.
Wiem, że może to nieładnie tak zestawiać
zdjęcia z dwóch różnych filmów, ale nie mogłam się powstrzymać, bo niektóre
gesty czy miny ich bohaterów są wręcz takie same. Zresztą "Her" i
"Lost in Translation" w gruncie rzeczy są do siebie podobne. A może
podobna jest samotność bohaterów? Bo tak, jak wcześniej Charlotte, tak i Teodor
patrzy smutno przez okna na oświetlone miasto, spaceruje w jego pochmurnym
krajobrazie, a co najważniejsze szuka czegoś, ale tak jakby sam nie wiedział
czego.
Z "Lost in Translation",
"Her"" łączy jednak nie tylko samotność, ale także obecność,
bo w mojej opinii w filmie Spike'a Jonze'a nie rozchodzi się o to czy człowiek
może być blisko z SI, ale na ile można być sobie bliskim z drugą osobą.
Zwłaszcza w czasach, kiedy żyjemy coraz bardziej dla siebie, a coraz mniej dla
innych (co swoją drogą wspiera technologia – choćby media społecznościowe za
sprawą których z większością znajomych jesteśmy w kontakcie bez bezpośredniego
kontaktu).
Teodor i Samanta zaczynają od tego,
że łączy ich poczucie humoru. Z czasem zaczynają spędzać razem coraz więcej
czasu, obydwoje stają się dla siebie wsparciem, rozwijają się dzięki sobie
nawzajem, a wreszcie dla obojga związek staje się źródłem inspiracji i motorem
do nowych osiągnięć. I to chyba jest, największa wartością udanego związku -
kiedy partnerzy rozkwitają w nim dzięki sobie nawzajem. "Her" to
doskonały film o tym, jak taka relacja się buduje, jak może ona wpłynąć na
nasze życie, a wreszcie tego, że trzeba doceniać każdą chwilę spędzoną razem,
bo niestety nic nie trwa wiecznie...