Tak,
jak mniemam i wy moi drodzy Czytelnicy, oglądam najnowszy sezon „Gry
o tron” i z każdym kolejnym odcinkiem układam w głowie swój
doroczny post dotyczący owego serialu. Przyznam wam jednak, że
coraz gorzej mi się śledzi tą telenowelę, a pod bokiem, urosła
jej w moim sercu potężna konkurencja. A mianowicie „Dom grozy”
lub w oryginale „Penny Dreadful”.
Cóż
to w ogóle jest? Hmm wyobraźcie sobie wiktoriański Londyn, snująca
się nad brukiem mgłę, piękne wnętrza bogatych domów, obite
miękkim welurem kanapy, kryształowe żyrandole, delikatne
porcelanowe filiżanki, a przy tym wszystkim całą gamę modnych na
przełomie XIX i XX stulecia potworów. A więc mamy tu wampiry,
monstrum dr Frankensteina, znajdzie się i wilkołak, i czarownice, i
oplatający dusze demon, a nawet sam Van Helisng.
Samo
„Penny Dreadful” oznacza mniej więcej wiktoriańskie pulp
fiction – tytuł ten nawiązuje bowiem do taniej literatury grozy
publikowanej w zeszytach wartych jednego pensa (czyli penny’ego).
Serial jednak bynajmniej nie jest tani, wręcz przeciwnie, ku mojej
radości producenci nie poskąpili funduszy zwłaszcza na kreacje
panny Ives i z prawdziwą przyjemnością co odcinek konsumuję
oczami jej wspaniałe suknie. Zresztą wystarczy obejrzeć czołówkę, żeby wczuć się w klimat serialu
Czytając
ten wstęp zapewne wypełniają was podobne wątpliwości, które i
miałam na samym początku. Mianowicie obawiałam się czy aby nie
upchnięto tu zbyt wielu wątków naraz. „Dom grozy” przyniósł
mi jednak pozytywne rozczarowanie (btw czy to nie wspaniałe
sformułowanie z tym rozczarowaniem?;), bo choć może suspens nie
jest tu powalający, to można zgrabnie połączyć te wszystkie
motywy tworząc coś a’la drużynę pierścienia. Nie dajcie się
jednak zwieść pożyczam tą nazwę tylko ze względu na to, że
jest to reprezentacja wszystkich gatunków humanoidalnych klimatu
wiktoriańskiego, nie żeby było tutaj tak nudno i patetycznie jak u
Tolkiena.
A
zatem jak zwykle wróćmy do początku. Cała opowieść zaczyna się
w momencie, kiedy rewolwerowiec, pochodzący ze Stanów, Ethan
Chandler, zostaje zauważony podczas cyrkowego popisu przez piękną,
tajemnicza i nieco przerażająca pannę Ives. Otrzymuje od niej
niecodzienną propozycję udziału w poszukiwaniach zaginionej córki
podróżnika i geografa Sir Malcolma Murraya, a jednym z wymogów
jest nie zadawanie zbyt wielu pytań i brak oporów przed zabijaniem.
Mimo
początkowe oporu Chandler przystaje na propozycję i zjawia się po
zmroku w umówionym miejscu. I w gruncie rzeczy, to właśnie tu w
pierwszym odcinku ma miejsce najstraszniejsza scena w całym serialu.
A mianowicie w towarzystwie sir Murray’a, jego czarnego sługi
Sembene i panny Ives schodzą do niezbyt uroczych podziemi
wypełnionych zwłokami. Jak się szybko okazji ich jedyni żywi
mieszkańcy to wampiry i to z nimi przyjdzie walczyć naszym
bohaterom w pierwszym sezonie serialu.
Jak
przystało na przykładnych przedstawicieli narodzin nowożytności,
nasi bohaterowie po ponownym uczynieniu wampira trupem, udają się z
jego ciałem do…patologa. A tym jest nie kto inny, a młody dr.
Frankenstein.
I
tak zaczyna się ośmioodcinkowa przygoda w poszukiwaniu oczarowanej
przez wampiry Miny. W tym miejscu należy pochwalić serial za
przemyślany scenariusz, bowiem z każdym odcinkiem i postępem
poszukiwań, poznajemy tez przeszłość bohaterów, a zwłaszcza
panny Ives (a ta doprawdy jest malownicza). W ten sposób poza
wampirami bohaterowie będą musieli zamierzyć się także z
własnymi demonami, czasem w sensie dosłownym.
Generalnie
nie jest to serial straszny i chyba też nie po to został zrobiony,
żeby widz miał się bać. Jest to w dużo większym stopniu serial
psychologiczny, zagłębiający się w mroczną naturę naszych
pragnień, marzeń i fantazji. Elementy fantastyczne nadają historii
dreszczyku i specyficznego klimatu, dzięki czemu „Dom grozy”
wspaniale się ogląda. Jest to tez kino bardzo zmysłowe, nie
koniecznie w sensie erotycznym, chociaż i tu serial ma swoja
perełkę…
A
jest nią Reeve Carney w roli Doriana Grey’a (na marginesie postać
trochę nawiązuje charakterem do innego szarego sadysty o 50
twarzach). Co ciekawe Carney nie jest zawodowym aktorem, a muzykiem,
a jednak jego gra jest niezwykle przekonująca. Na pewno nie jest
mężczyzna w moim typie, jednak na ekranie każdy jego gest jest tak
perfekcyjnie przesiąknięty erotyką, że aż…
Jeśli
to wszystko nie przekonało was do obejrzenie grozy, czas na
argumenty ostateczne, należy do nich przede wszystkim doborowa,
gwiazdorska obsada.
I
tak na pierwsze brawa zasługuje absolutnie genialna Eva Green, która
już w drugim odcinku pokazuje najprawdziwszy majstersztyk swoich
aktorskich zdolności. Później jest już tylko intensywniej
Zaraz
obok niej plasuje się Timothy Dalton w roli Sir Malcolma Murraya. Przyznam szczerze, że nie był nigdy moim ulubionym Bondem, ale tu w
roli eksploratora Afryki, podstarzałego, acz dziarskiego
gentlemana-kolonisty i wiktoriańskiego ojca, który wobec dzieci
czuje raczej obowiązek niż czułość, sprawdził się bardzo
dobrze.
Mój
faworyt to oczywiście pan Chandler czyli Josh Hartnett. Nie tylko dla tego, że jest
taki przystojny i poczciwy. Ma on również swoje sekrety, które są
okazały się doprawdy zaskakujące.
No
i na samym końcu ciekawa wariacja na temat Viktora Frankensteina
czyli kreacja Harry’ego Treadwaywa. Młody doktor jest tu na wskroś
antypatyczny (przynajmniej w moim odczuciu), przewrotny i
pyszałkowaty. Ale uosabia mocny scjentyzm i charakterystycznego dla
epoki, ducha wiary w to, że nauka może znajdzie odpowiedź na każdą
ludzką wątpliwość.