piątek, 10 kwietnia 2015

Nuda, strach i śmierć, czyli co czeka na nas w kosmosie

Kiedy byłam młodsza, a właściwie zupełnie młoda, miałam ze swoją przyjaciółką pewną tajemnicę. Latem, po upalnym dniu, kiedy wreszcie zrobiło się ciemno, a ziemia zaczynała oddawać ciepło szłyśmy na łąkę położoną na wzniesieniu na uboczu naszej wsi , otwierałyśmy jakieś dziewczyńskie browary w rodzaju redsów czy gingersów, kładłyśmy się na trawie i powoli się wstawiając patrzyłyśmy sobie w gwiazdy.


Robiłam to już jako dziecko podczas nocnej warty na obozach harcerskich, nad morzem, nad lubuskimi jeziorami, w Karkonoszach, w Afryce śpiąc pod gołym niebem na dachach Chefchaouen, z obydwu wybrzeży Ameryki Północnej - nad Oceanem Atlantyckim i nad Oceanem Spokojnym, nieopodal Uluru w Australii, a wreszcie w swoim ogrodzie, ale i tak najlepsze patrzenie w gwiazdy było dla mnie właśnie wtedy, kiedy byłam szaloną nastolatką. Gadałyśmy, śmiałyśmy się, czekałyśmy aż jakaś spadnie, żeby wypowiedzieć życzenie i było w tym coś jeszcze dziecinnego i beztroskiego. Jak o tym dzisiaj myślę, to byłaby świetna scena w jakimś filmie o dorastaniu. Jest to w każdym razie wspomnienie tak miłe, że zawsze się do niego uśmiecham.

Ów jak zawsze przydługi wstęp wynika z tego, że chciałabym dziś napisać o trzech podróżach w kosmos, które ostatnio odbyłam z "Grawitacją", "Interstellarem" i nieco bardziej niszowym "Raportem Europy". Zawsze chciałam polecieć poza naszą galaktykę, nawet miałam taki plan, że kiedy loty poza orbitę staną się już codziennością, na starość sprzedam cały zgromadzony majątek (ale na razie mam marne szanse na jakikolwiek majątek) i zainwestuję w jakąś kosmiczną podróż  w nieznane. Ostatnio jednak zmieniłam zdanie, po pierwsze dlatego, że po latach marzeń wreszcie do mnie dotarło, że CAŁE SWOJE ŻYCIE SPĘDZIŁAM W KOSMOSIE, bo przecież gdzie indziej leży Ziemia... a po drugie, istnieje kino, a dzięki niemu taką podróż można obyć za niewygórowaną opłatą i przekonać się, że nie jest wcale tak super, jak mogłoby się pozornie wydawać.



Z rozlicznych powodów nie udało mi się obejrzeć  "Grawitacji" w kinie i sądzę, że był to spory błąd, bo w telewizji niestety całe piękno efektów specjalnych traci na oscarowej efektowności. Fabuła filmu sama w sobie nie jest porywająca. Otóż Rosjanie zniszczyli satelitę, którego resztki przemieszczają się po orbicie niszcząc wszystko co napotkają na swojej drodze, a napotykają przede wszystkim stacje kosmiczne. Od jednej z nich odrywa się dr Ryan Stone (Sandra Bullock), która najpierw z pomocą astronauty Matta Kowalskiego (zawsze to miły akcent, że Polaka gra George Clooney), a później już sama, stara się przeżyć i wrócić na ziemię.



Film całkowicie należy do Sandry Bullock, która ucieka przed morderczymi odłamkami od stacji do stacji i doskonale pokazuje, że jak coś się zepsuje w kosmosie, to masz przechlapane. Nie wezwiesz karetki, straży pożarnej ani GOPRu. Kiedy coś się zepsuje w kosmosie to albo zamarzniesz, albo się usmażysz, a jeśli jakimś cudem przeżyjesz to w końcu skończy ci się tlen. Całe piękno naszej planety, gwiazd, wschodu słońca, blaknie w obliczu najbardziej atawistycznych odruchów - strachu przed śmiercią i woli przeżycia.

Niestety wszystko o byłoby bardziej porywające, gdyby nie przeczucie, że dr Ryan jakoś sobie jednak z tym wszystkim da radę. Film jest stosunkowo krótki (nieco ponad 90 min.) i choć bez momentów ściskających za serce, ogląda się go z prawdziwą przyjemnością

Gdybym mogła powiedzieć to samo o "Interstellarze"..., ale nie, jednak nie. Christopher Nolan budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony świetnie odświeżył Batmana, z drugiej strony nie udźwignął historii, którą sam stworzył. Nie jestem też w stanie zrozumieć jego miłości do Bale'a, który ma dwa wyrazy twarzy - ścięty albo skwaszony. Ale ma niewątpliwy talent i wspaniałą wyobraźnię, o czym świadczy choćby "Incepcja".


W każdym razie w "Interstellarze" w niezbyt odległej przyszłości ludzkość musiała zrezygnować z telewizji, smartfonów, zaawansowanej technologii medycznej, a już całkowicie z produkcji wojskowej. Wszystkie te rzeczy okazały się zbędne kiedy planeta przestała być przyjazna i wszystkim zajrzał w oczy głód. Zapobiegliwe rządy zagnały więc ludność do uprawy kukurydzy i w taki właśnie sposób inżynier i pilot NASA Cooper (Matthew McConaughey) stracił pracę i przerzucił się na tuningowanie kombajnów. Nic dziwnego, że facet jest sfrustrowany, a żeby tego było mało, przez wspomniane oszczędności w NFZcie przyszłości stracił żonę i sam musi wychowywać dwójkę dzieci.

Na szczęście i nieszczęście w jednym razem ze swoją bystrą córką Murph odnajduje ostatnią istniejąca bazę NASA, gdzie w wielkiej tajemnicy powstaje statek kosmiczny, który ma znaleźć nową planetę dla rodzaju ludzkiego. Oczywiście Cooper z miejsca wygrywa casting na pilota. Plus jest taki, ze wreszcie koniec z uprawą kukurydzy, a minus, że musi zostawić swoje dzieci. Syn jest rozsądny i cieszy się, że wreszcie odziedziczy kombajny (a potem, jak to rolnik, szuka żony), ale córka strasznie mędzi i mimo że jest taaaak inteligentna, jakoś nie może pojąć, że ojciec robi to m. in. żeby znaleźć dla niej fajną miłą planetę, gdzie rośnie coś oprócz kukurydzy.



W porównaniu do "Grawitacji" "Interstellar" jest strasznie długi - 169 min. (niemal dwa razy tyle!). W kinie co chwila spoglądałam na zegarek zastanawiając się czy to Nolan rzeczywiście wrzucił coś w czarną dziurę, czy to mój zegarek się zepsuł (bez wątpienia nie bez wpływu na to był fakt, że dziecko zostało w domu, choć oczywiście nie samo). Być może był to jednak zamierzony efekt, bo dzięki tym wszystkim dłużyznom, można zrozumieć, że kosmiczne podróże ciągną się ciut bardziej niż 30-godzinna podróż do Australii. W każdym razie o ile po obejrzeniu "Grawitacji" zrozumiałam, że loty poza naszą, kochaną przyciągającą nas do siebie planetę, są bardzo niebezpieczne, o tyle "Interstellar" uświadomił mi, że nawet kriokomory nie są w stanie osłodzić marnowania życia na bycie zamkniętym w metalowej puszce dryfującej pośrodku niczego/wszystkiego.

W "Interstellarze" kosmos w ogóle nie jest fajny. Trudno znaleźć jakąś fajną planetę, astronauci wariują i stają się podłymi samolubami, czas płynie raz szybko raz wolno i a lotowi "Endurance' cały czas towarzyszy fatalizm, który sprawia, że nolanowską wizję zbawieni gatunku ludzkiego odebrałam jako po prostu nudną. Po prostu - ten film w żaden sposób mnie nie podekscytował. Teraz trochę zaspoiluję, a mianowicie pod koniec filmu dochodzi do sceny, w której jeden z astronautów chce przejąć kontrolę nad statkiem. Rzekomo powinno być to dramatyczne i wywołujące jakieś emocje, tymczasem mnie poraziła tylko i wyłącznie głupota gościa, który chce wracać na Ziemię, wiedząc, że planeta umiera. A co gorsza zamiast normalnie pogadać z innymi knuje jakieś kretyńskie intrygi, naprawdę szkoda Matta Damona do tej roli.



Podsumowując, "Interstellara"  nie ratuje gwiazdorska obsada ani efekty specjalne, ani nawet rozwiązanie zagadki z dziedziny fizyki. film jest po prostu za długi. W kinie da się obejrzeć, bo głupio tak usnąć i chrapać przy pełnej sali, ale podejrzewam, że w domowym kinie seans będzie przypominał maraton "Władcy Pierścieni" - dla mnie najlepszy sposób na bezsenność. Ale jednak warto obejrzeć po to, żeby przekonać się, na co Nolan wydał 165 $ i oczywiście popatrzeć na McConaugheya, który niestety nie będzie już prawdziwym detektywem.


I na koniec mniej znany "Raport Europy", na który sama trafiłam tylko dlatego, że mam kablówkę (burżujstwo!). Film z 2013 r., jakoś nie bardzo wypromowany i nie będący w przeciwieństwie do opisywanych wyżej poprzedników kinowym hitem, a jednak godny uwagi. Fabuła nieco podobna do poprzednich - grupa naukowców wyrusza na jeden z księżyców Jowisza, o bliskiej nam nazwie Europa. Wybierają się akurat tam ponieważ wcześniej bezzałogowe sondy znalazły na nim ślady życia. Jak widać poniżej księżyc jest bardzo ładny, ale niestety w misji wszystko, co tylko mogło pójść źle, idzie źle.



Już sama podróż okazuje się długa, męcząca i kalaustrofobiczna, Potem pojawia się kosmiczny sztorm, zrywa się łączność z ziemią, coś się psuje, ktoś umiera. Ale dzielni naukowcy postanawiają kontynuować misję w imię nauki i docierają na satelitę. Na miejscu okazuje się, że rzeczywiście istniej tam życie i to o wiele bardziej zaawansowane niż pierwotniaki, a do tego niezbyt przyjaźnie nastawione. Nie będzie tu co prawda tak spektakularnej walki o życie jak w "Obcym", ale po raz kolejny kosmos pokaże nam, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła i że lepiej siedzieć w domu.


Najpiękniejsza jest jednak ostatnia scena filmu, który jedna z bohaterek zamyka słowami "czymże jest życie ludzkie w obliczu niezgłębionej wiedzy". Jakiej wiedzy? No własnie, musicie obejrzeć, żeby się dowiedzieć. W filmie może nie grają hollywoodzkie gwiazdy, ale jest fajnie skonstruowany, daje niezłe, realistyczne wyobrażenie o podróżach w kosmos, a bohaterowie są bardzo ludzcy bez patetycznego bohaterstwa będącego plagą amerykańskich produkcji (film jest amerykański, ale autorstwo międzynarodowe). Osobiście polecam, ponieważ jestem zdania, że nie potrzeba fortuny, żeby zrobić dobry film s-f, czego dobrym przykładem jest wspomniany już na blogu "Moon".

A konkluzja postu? Ano taka, że podróże w kosmos lepiej zostawić kosmonautom.