Nie do końca z okazji Dnia Kobiet, ale tak się złożyło, że wczoraj wieczorem skończyłam czytać "Pierwszą Spowiedniczkę" Terrego Goodkindna, jak to już wcześniej wyznawałam mojego niegdyś ulubionego autora fantasy. Od kiedy otworzyłam tą książkę, moje myśli nieustannie biegły w stronę Terrego, a w mojej głowie coraz silniejsza stawała się analogia pomiędzy owym autorem, a moimi dotychczasowymi partnerami. Dlaczego? Cóż doszłam do wniosku, że moja relacja z Terrym wygląda tak, jak każdy związek z mężczyzną, w którym byłam zakochana - przebiega od totalnego zauroczenia, zachwytu i pragnienia poświęcenia każdej wolnej chwili obiektowi uczuć (w tym wypadku poświęcenie każdej chwili na czytanie) po coraz większe rozczarowanie, dostrzeganie coraz większej ilości irytujących mankamentów i wreszcie znudzenie przewidywalnością, zanikanie tajemnicy i całej niezwykłości, która towarzyszyła naszemu pierwszemu spotkaniu.
Można by więc spytać, dlaczego wciąż wyczekuję jego książek, kupuję je, czytam, dlaczego zajmują najważniejsze miejsce na mojej półce? Odpowiedź jest dość prosta - podobno nigdy nie zapomina się pierwszej miłości, a dla mnie tym właśnie jest "Pierwsze prawo magii". Zresztą proces odkochiwania się przychodzi przecież stopniowo, zaczyna się od jakieś słabszej książki, później zauważa się jakiś schemat, który autor wykorzystuje do znudzenia, jeszcze później dowiaduje się czegoś o osobistym życiu autora (dlatego wolę nie czytać biografii swoich ulubionych autorów, ani nie wnikać w to jakimi są ludźmi, bo najczęściej kończy się to głębokim rozczarowaniem daną osobą - najlepszy przykład Jacek Piekara) i któregoś dnia uświadamiam sobie, że gdybym spotkała Terrego w prawdziwym życiu to chyba byśmy się nie polubili.
Ale do rzeczy "Pierwsza Spowiedniczka" co nie jest żadną tajemnicą jest prequelem całego "Miecza Prawdy" i opowiada historię Magdy Searus - pierwszej spowiedniczki, o której nie raz mieliśmy okazję usłyszeć z ust Kahlan. Żeby było jeszcze ciekawiej Terry dodatkowo czyni ja żoną legendarnego czarodzieja wojny Barracusa, którego tropem przez cały cykl podąża Richard pragnący zrozumieć naturę swojego daru i ocalić Midlandy przed zgubą. Niestety "Pierwsza Spowiedniczka" zaczyna się od samobójstwa Barracusa, więc po raz kolejny jego wątek zostaje owiany aurą tajemnicy, którą stara się rozwikłać nie kto inny a właśnie jego młoda żona Magda. Nie jest to zadanie proste, bo akurat toczy się legendarna pierwsza wojna ze Starym Światem, a nawiedzający sny, są najnnowszą bronią wroga. I tutaj, nawiasem mówiąc, wszystko bardzo ładnie splata się z całym cyklem - poszukując remedium na ową broń całkiem sympatyczny Alric Rahl wymyśla znaną nam dobrze przysięge "Prowadź nas mistrzu Rahlu...".
W każdym razie Magda Searus rozpoczyna śledztwo w wieży czarodziejów, co oczywiście też nie może być zbyt proste, bo jako, że trwa wojna, to wszędzie mogą czyhać szpiedzy, co chwila ktoś ginie w niewyjaśnionych okolicznościach i ogólnie nie można nikomu zaufać. Magda jest jednak, jak to bywa u Terrego, wspaniała, nieustępliwa, odważna i szlachetna, do tego stopnia, że pod względem charakteru staje się niemal nie do zniesienia. W końcu na swojej drodze spotyka bardzo przystojnego i niezwykle utalentowanego, równie szlachetnego co ona i dzielnego czarodzieja Merrita, który stanie u jej boku i razem będą walczyć, a jakże o to, aby odkryć prawdę przez duże "P".
Akcja toczy się przez cały czas w wieży i jej okolicach, a nasi bohaterowie, odkrywają coraz to nowe okropieństwa wymyślone przez wroga, równocześnie opanowując własne metody na pokonanie go. Wszystko to może byłoby nawet ciekawe gdyby nie ciągle dywagacje nad statusem społecznym Magdy, jej rolą obrończyni uciśnionych w radzie Midlandów, powtarzanie, że utrata statusu nie czyni jej "nikim" itd. Do znudzenia Terry tłoczy nam też to głowy swoje standardowe mądrości w duchu swojej ulubionej autorki Ayn Rand (zamierzam po nią sięgnąć, jak znajdę czas) o wartości życia i o tym, że jesteśmy kowalami własnego losu . Przy czym jeszcze każda postać ma do opowiedzenie swoją dygresyjną historię życia i tak jakoś "Pierwsza Spowiedniczka" z każdą stroną wytraca impet. Trochę lepiej robi się pod koniec, ale widać, że Terry mięknie a starość, bo nawet nie zaserwował czytelnikowi swojej standardowej porcji okrucieństw i perwersji.
1 komentarz:
"doszłam do wniosku, że moja relacja z Terrym wygląda tak, jak każdy związek z mężczyzną, w którym byłam zakochana - przebiega od totalnego zauroczenia, zachwytu i pragnienia poświęcenia każdej wolnej chwili obiektowi uczuć (w tym wypadku poświęcenie każdej chwili na czytanie) po coraz większe rozczarowanie, dostrzeganie coraz większej ilości irytujących mankamentów i wreszcie znudzenie przewidywalnością, zanikanie tajemnicy i całej niezwykłości, która towarzyszyła naszemu pierwszemu spotkaniu. " - szczerość godna pochwały. Żeby tak inne kobiety umiały to przyznać.
Prześlij komentarz