poniedziałek, 12 marca 2012

Miecz prawdy czyli o moim absolutnie ukochanym cyklu


Zdarzyło mi się jakiś czas temu napisać artykuł poświęcony grze „Dead Island”, który został dosyć mocno skrytykowany  w komentarzach przez internautów, którzy uznali, że skoro tak podoba mi się gra o naparzaniu grabiami w zombie, muszę być nienormalna, perwersyjna, chora psychicznie, do tego zmienili mi płeć, zapewne sądząc, że kobieta takich rzeczy lubić nie może. Nie żeby jakoś specjalnie zabolała mnie ta fala goryczy, ale mocno zafrapowało moją uwagę, że ludzie tak myślą o grach komputerowych. Tekst można przeczytać tutaj, ale swoją drogą trochę racji może i mają:] 

W życiu codzienny nie wyróżniam się jakimiś szczególnymi perwersjami, ale jako gracz lubię dobrą rozwałkę (o czym też wkrótce zamierzam napisać), a jako czytelnik, zdecydowanie mam ciągoty do tego co mroczne, tak, jak choćby do wspomnianego Orkana, na którego cześć napisałam tu już stosowny pean. Skąd mi się to wszystko wzięło? Jeśli chodzi o gry to na pewno od dwóch starszych braci, którym zawsze kibicowałam kiedy grali w Diablo, Blood czy Dukea itp, a jeśli chodzi o książki, to winą chyba mogę obarczyć Terrego Goodkinda, który raz na zawsze zmienił moją wyobraźnię. Bo jak u Terrego ma boleć, to wierzcie mi zaboli naprawdę.

Piszę to wszystko z tej okazji, że właśnie skończyłam czytać „Wróżebną Machinę”  jego najnowszą książkę, którą po czterech latach powraca do cyklu Miecz prawdy. Przez 12 kolejnych lat tom po tomie opowiadał o przygodach poszukiwacza prawdy czyli Richarda Rahla i Matki Spowiedniczki – Kahlan Amnell. A wszystkie te książki, w których średnia ilość stron to około sześciuset, przeczytałam, posiadam w swojej kolekcji i na pewno kiedyś do nich wrócę.

Trudno jest mi zrecenzować w całości tak obszerny cykl, zwłaszcza, że czytałam go dosłownie latami (niektóre tomy po kilka razy), bo kolejne książki wychodziły co roku w lutym i akurat tak dobrze się składało, że z reguły dostawałam je na urodziny.  Konieczna będzie tu więc jakaś wybiórczość, więc skoncentruję się przede wszystkim na pierwszym tomie czyli „Pierwszym prawie magii”, a skończę na ostatnim czyli wspomnianej już „Wróżebnej machinie”.

Dorastam w małej miejscowości i już od dziecka moją główną rozrywką było czytanie (tak, tak życie na wsi nie dostarcza zbyt wielu innych intelektualnych podniet). Kiedy miałam około 13 lat przyszedł w moim życiu taki moment, że wyczerpałam możliwości mojej małej szkolnej biblioteki i musiałam się przenieść do równie niewielkiej, ale bardziej dorosłej w Gminnym Ośrodku Kultury. Jak to się stało, że znalazło się tam „Pierwsze prawo magii”? Tego chyba nigdy się nie dowiem, bo biblioteka raczej nie specjalizowała się w fantastyce, ale nigdy nie zapomnę jak ją w niej znalazłam. Na dolnej półce przy samej podłodze,  gruba (to lubię w książkach) i jeszcze ze smokiem na okładce! Przeczytana na wszystkie strony (chyba nie tylko mnie skusił smok), z pogiętą okładką, pobrudzonymi i pozaginanymi stronami, była dla mnie wręcz jak tajemniczy rękopis. Jak się później okazało jej waga w moim życiu okazała się równie bezcenna. 

Otworzyłam ją i wpadłam w fabułę tak, jakby to był chłopak, w którym się zakochałam. Do dziś zresztą kiedy trzymam w rękach „Pierwsze prawo magii” staram się go nie otwierać, bo wiem, że zacznę czytać. Od razu polubiłam Richarda, a stworzony przez Goodkinda świat momentalnie mi się spodobał.  Pierwszy raz w życiu nie poszłam spać, żeby przeczytać książkę do końca. Nie udało mi się (696 stron!), ale zrobiłam to jak tylko wróciłam ze szkoły tego samego dnia. W sumie za pierwszym razem udało mi się zamknąć w 24 godziny, a ostatecznie w ciągu kolejnych lat czytałam „Pierwsze prawo magii” z pięć razy. Podejrzewam, że ta książka działa na mnie tak jak na niektórych ludzi narkotyki, ja po prostu w nią odjeżdżam i zmieniam się w czytające zombie a nie gremlina.

O czym to jest? Wiec dawno dawno temu był sobie Richard Cypher leśny przewodnik z Hartlandu, któregoś dnia zupełnie niespodziewanie ratuje przed czterema zbirami piękną nieznajomą – Kahlan Amnell. Dziewczyna przybyła do jego krainy z Midlandów, żeby w obliczu wojny odnaleźć miecz prawdy i jego strażnika potężnego czarodzieja Zeddicusa Zu’l Zorandera. Od tego momentu zaczynają się problemy, a zarazem wielka przygoda Richarda. Okazuje się, że ktoś brutalnie zabił jego ojca, w lasach pojawiają się magicznie trujące pnącze, a z nieba zaczynają atakować chimery. Wszystko to ma oczywiście coś wspólnego z magią, od której Hartland po wielkiej wojnie został oddzielony ścianą zaświatów. Jednak ściany zaczynają się rozpadać, a świat znany Richardowi staje przed złowieszczym zagrożeniem ze strony Rahla Posępnego władcy D’Hary, który jak to zwykle bywa planuje przejęcie władzy nad światem. A najlepsze w tej książce jest to, ze wiem jak to wszystko kiczowato brzmi! ale i tak mi to absolutnie nie przeszkadza;]

Dalej jest tak, że Rahl chce tego dokonać poprzez uwolnienie pradawnej magii Ordena zawartej w trzech szkatułach. Aby zyskać absolutną władzę musi do pierwszego dnia zimy zgromadzić wszystkie trzy i otworzyć tą właściwą według instrukcji zwartych w Księdze Opisania Mroków, a żeby tego dokonać niezbędni będą i Richard, i Kahlan.

Oczywiście żadne z nich nie będzie skłonne z własnej woli pomóc tyranowi,  a wręcz przeciwnie zrobią wszystko, aby mu przeszkodzić. „Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza. Jednym jesteś ty” – to oczywiście cytat z Wiedźmina, ale równie dobrze można go odnieść do losów Richarda, który sam staje w szranki ze swoim przeznaczeniem i przepowiednią zapowiadającą zagładę.  Żeby ją wypełnić będzie musiał opuścić swój dom i podjąć się zadań wręcz niewyobrażalnych i najczęściej bardzo dla niego bolesnych, zarówno pod względem fizycznym jak i emocjonalnym.

Poprzez zaświaty, wioskę błotnych ludzi, dolinę wiedźmy Shoty, miasto Tamarang i komnatę Mord-Sith dotrze wreszcie do Ogrodu Życia w siedzibie Rahla – Pałacu Ludu, gdzie rozegrają się losy świata.  Każdy kolejny etap drogi Richarda jest wspaniale zarysowany, ale dla mnie do dziś najwyrazistsza w tej historii pozostanie Mord-Sith. I to ją - panią Dennę najlepiej zapamiętałam.  Do dziś przewraca mi się zawartość żołądka kiedy przypominam sobie to, co jej rękami Terry Goodkind zrobił Richardowi. „Tak pani Denno, nie pani Denno, przepraszam pani Denno, dziękuję pani Denno”. Często zastanawiałam się jak Goodkind wymyślił Agiela i wszystko to, co można nim zrobić człowiekowi. Może lepiej nie wiedzieć? W każdym razie czytanie procesu tresury jest równie wstrząsające, co fascynujące.  Przechodząc przez niego pierwszy raz płakałam razem z Richardem. Ale tak jak i on oczywiście pokochałam panią Dennę, tak jak i mój ulubiony bohater.

Szczególnie uroczy jest jej obcisły skórzany uniform w czerwonym kolorze - żeby nie było na nim widać śladów krwi. W internecie można bez problemu znaleźć dziewczyny, które sprawiły sobie takie wymowne stroje. Jak widać fantazjowane o biciu facetów, może człowieka sprowadzić na manowce...



Ale katowanie Richarda w celu „złamania go” to zaledwie jeden z wielu pomysłów Goodkinda, które wiążą się z rzeczonymi perwersjami. Bo przecież Denna katowała go nie tylko na sali tortur, ale też w sypialni (Pamiętajmy kiedy to czytałam miałam 13 lat i jeszcze nie śniło mi się, że w ogóle można robić takie rzeczy). I jak on to opisuje! Niemal słychać przyspieszone tętno Richarda i czuć jego strach, kiedy Pani Denna zbliża się do niego ze swoim Agielem! 

Na tym jednak nie koniec, bo mamy tu też Rahla Posepnego, który nie zabił przecież ojca Richarda ot tak, ale jeszcze do tego przepięknie rozwlekł jego wnętrzności po całym domu. Nie tylko nasłał na chłopaka Mord-Sith ale jeszcze sam wcześniej je szkolił i łamał. A do tego dochodzi cały wątek tego jak oswaja, mami i w końcu doprowadza do ślepego oddania zniewolonego przez siebie chłopca.

Nie można także pominąć w tym gronie Nasa, dowódcy gwardzistów Rahla, który ma słabość do małych chłopców, ale nie wykorzystuje ich tak, jak Rahl Posępny do magicznych rytuałów... Nasa oczywiście spotyka stosowna kara (a co mi tam zaspijluję - zostaje zmuszony, żeby na żywca wyrwać sobie genitalia i je zjeść), a najgorsze jest to, że Goodkind tak buduje tą postać, że czytelnik szczerze się cieszy z owej kary, mimo naprawdę krwawego okrucieństwa. 

Jedno jest pewne jeśli jego bohaterowie są podli, Terry na pewno zatroszczy się  o stosowną sprawiedliwość i nawet jeśli jest to dziecko, zupełnie mu to nie przeszkadza. Wymienianie tych wątków można by mnożyć, ale według mnie przyjemniej zgłębić się w nie samemu. Gdyby to było możliwe krew powinna bryzgać ze stron tej książki. Chociaż Jagang i jego armia imperialnego Ładu i tak potem to jeszcze przebije;] Po stokroć...

Z co jeszcze tak bardzo go lubię? Goodkind jest mistrzem tworzenia postaci drugoplanowych i każda jest wspaniale i wyraziście nakreślona czy będzie to biedna Rachel czy rozwydrzona księżniczka Violet, dobroduszny Chase czy wężowaty Michael, uwodzicielska Shota i jej przypominający nieco Golluma pomagier Samuel. Tą książkę tworzą właśnie takie postacie, które autor zdaje się dobrze znać i rozumieć, a dzięki temu są autentyczne i czytelnikowi nie trudno się z nimi utożsamić.
Co do stworzonego przez niego uniwersum mieści się ono oczywiście w konwencji magii i miecza, ale kryje też wiele niespodzianek. Podobnie zresztą jak w cała fabuła. Książka trzyma w napięciu dosłownie przez każdą stronę, nie ma tu momentów przestoju ani nudy, a to, że co chwila zmienia się perspektywa bohatera sprawia, że jak tylko przywiążemy się do jednego dostajemy drugiego. Jesteśmy trochę pogniewani, że zabrano nam Richarda, ale zaraz wciąga nas kawałek historii opowiadany przez Rachel, a wtedy nagle wcielamy się w Rahla itd. To jak te wszystkie wątki splatają się w finale to po prostu majstersztyk!

Genialna jest też sama historia, bo można by powiedzieć „skoro wiemy, że będzie miała tyle tomów, to wiadomo jak się skończy”. Nic bardziej mylnego! Pierwszy tom to tak naprawdę dopiero początek, swoisty wstęp do właściwych przygód Richarda i Kahlan. Zresztą motywy  i postacie z „Pierwszego prawa magii” będą przewijać się przez wszystkie kolejne tomy, aż do „Wróżebnej Machiny”. 

Ja osobiście najbardziej lubię początek cyklu czyli „Pierwsze prawo magii”, wspaniały i epicki „Kamień łez” nieco słabsze „Bractwo czystej krwi” i dla mnie absolutnie genialną „Świątynię wichrów”. 


Później znów Goodkind ma spadek formy w „Duszy ognia”, ale wspaniale odbija się w „Nadziei pokonanych”. Po niej wyszły dla mnie najsłabsze w całym cyklu „Filary Świata” i „Bezbronne imperium”. Ale nagradza to wszystko kończąca cykl trylogia „Fantom” – „Pożoga” – „Spowiedniczka”.

Wspomnę tylko, że gorąco zachęcałam swoich znajomych do brnięcia przez te wszystkie cegły razem ze mną, ale nikt z nich nie dotrwał do końca. Cieniasy...


W każdym tomie pojawia się oczywiście nowe prawo magii, które mam nawet gdzieś spisane, jak przystało na oddaną fankę cyklu, ale może przytoczę je innym razem, bo niemiłosiernie się rozpisałam, a nawet jeszcze nie wspomniałam o serialu. Tu już więc się streszczę – nie podobał mi się. Ale jakby ktoś chciał wiedzieć więcej, to zapraszam TUTAJ.

I jeszcze parę słów na temat „Wróżebnej machiny”, od której przecież zaczęłam. Generalnie Terry Goodkind wrócił po czterech latach do cyklu, który miał definitywnie zakończyć i wydaje mi się, że motywem nie było tu natchnienie, a pragnienie gotówki. Chociaż naprawdę go uwielbiam, „Machina” jest dla mnie, jego oddanej fanki, kotletem mocno odgrzewanym. Smacznym owszem, ale na pewno nie zaskakującym. Przeczytałam to oczywiście ciurkiem i naprawdę dobrze się bawiłam, ale szczyt formy to, to nie jest.
Bo niby już wszystko się skończyło, a Richard i Kahalan mieli żyć długo i szczęśliwie, a tu nagle okazuje się, że rdzeniem  Pałacu Ludu jest jakaś monstrualna i do tego samoświadoma machina. Oprócz własnych przemyśleń wysuwa ona też ze swojego wnętrza przepowiednie, które nomen-omen sprawdzają się co do joty. Oczywiście są to raczej złe i krwawe wróżby dla Richarda i Kahlan, a do tego wywołują panikę wśród ludu. I nasi ulubieni bohaterowie będą musieli  sobie z tym poradzić. 

Jedyna moja nadzieja jest w tym, że we „Wróżebnej machinie” wyjaśnia się zaledwie jeden wątek z wielu, które Goodkind rozpoczął. Także to więcej niż pewne, że będzie kontynuacja i mam nadzieję, że machina była dopiero rozgrzewką, przed naprawdę dobrą rozgrywką. 


Autor: Terry Goodkind
Tytuł: Pierwsze prawo magii / Kamień łez / Bractwo czystej krwi / Świątynia wichrów / Dusza ognia / Nadzieja pokonanych / Filary Świata / Bezbronne imperium / Fantom / Pożoga / Spowiedniczka /  Wróżebna Machina
Wydawnictwo: Rebis 1998 – 2012




8 komentarzy:

Anonimowy pisze...

zgadzam się z Tobą, świetny cykl ;)

Unknown pisze...

Super cykl. Mam zamiar przeczytać wszystko jeszcze raz. :)

Unknown pisze...

Dzisiaj skończyłem czytać po raz drugi całą serię Miecz Prawdy. Jest fantastyczna, ale zdarzają się słabe momenty takie jak Filary Swiata. Niepojęte dla mnie jest dlaczego autor poświęcił prawie całą jedną książkę nowym bohaterom...
Chciałbym przeczytać jakąś inną serię podobną do dzieła Goodkinda lub do Wiedźmina, w której byłyłby elementy magii, walki oraz miłości między głównymi bohaterami. Takie sagi czyta się lepiej bo człowiek utożsamia się z bohaterami. Oczywiście najlepiej żeby była osadzona w takim klimacie średniowiecza. Zamki i takie tam. Macie jakieś pomysły? Z góry dzięki za odpowiedź :)

Anonimowy pisze...

Wróżebna machina to nie koniec. Zapraszamy po więcej ;) Wszelkie informacje na www.mieczprawdy.com.pl

Czytający Gremlin pisze...

Bardzo chętnie poleciłabym coś podobnego, ale niestety na nic godnego uwagi z dziedziny fantasy ostatnio nie trafiłam;/

Bardzo podobały mi się "Dzieci demonów", ale na razie nie ma kontynuacji http://www.proszynski.pl/Dzieci_demonow-p-30682-1300-.html

Ostatnio zresztą częściej czytam s-f i tu zdecydowanie polecam Hyperiona Simonsa

I oczywiście pozdrawiam stronę Miecz Prawdy, sama zaglądam;]

Anonimowy pisze...

Polecam Trylogię Nocnego Anioła Brent`a Weeks`a a także serię Powiernika Światła tego samego autora. Osobiście lubię też serię Zwiadowcy John`a Flanagan`a ale to jest dla dzieci powyżej 12 lat więc wymaga sporego dystansu do siebie :) Zacząłem ją czytać mają lat 30 więc mam + 100 do dystansu do siebie :)

Marcin

Czytający Gremlin pisze...

Dzięki,
Niech mi tylko dziecko porośnie to znów się wezmę za czytanie - no chyba, że są w wersji do odsłuchania, bo teraz przestawiłam się głownie na audiobooki. Swoją droga książki dla nastolatków potrafią być niezłe, ja osobiście bardzo lubię cykl "Igrzyska śmierci", które przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, a do Harrego Pottera przekonałam swoją mamę i bbacię, jedna przeczytała cały cykl po 60 roku życia, druga po 80-tce;]

Anonimowy pisze...

Generalnie to dobry jest tad'a williams'a pamięć smutek i cierń jeśli chodzi o dobre cykle no i jak dla mnie to trylogia skrytobójcy :D