poniedziałek, 11 listopada 2013

Ostatnia krucjata Dextera czyli długo wyczekiwany sezon 8


Jet lag, jet lag, jet lag… Kto by pomyślał, że ci wszyscy starzy ludzie narzekający na zmianę czasu w podróży mają jednak trochę racji. Zaczęłam pisać tego posta w kolejną z tych nocy, podczas których nie przespałam ani minuty, a później przez cały dzień snułam się jak zombie zasypiając na stojąco. Żebym jeszcze mogła wtedy sobie tak żyć, byłoby to do zniesienia, ale niestety przyjaciółka, która udziela mi gościny zabraniała mi spać w dzień, żebym wreszcie się dostosowała do australijskiego czasu. Na początku ukrywałam przed nią swoje dzienne drzemki i starałam się budzić kiedy wracała z pracy, ale na szczęści już mi przeszło. Nawet nie wiecie jakie to przyjemne zasnąć sobie w nocy zamiast leżeć w łóżku i tylko wyobrażać sobie jak cudownie byłoby to wreszcie zrobić.

Nie założyłam sobie jednak bloga o popkulturze po to, żeby narzekać na bezsenność, ale brak alternatywy na ciekawsze zajęcia w nocy sprawił, że wreszcie wzięłam się za oglądanie ostatniego – ósmego sezonu Dextera. 
 

To ciekawe jak głęboko popkultura, która tylko pozornie jest błahą rozrywką, potrafi zapuścić w nas korzenie. I tak oglądając Dextera nie mogę uciec wspomnieniami od Współgremlinsa, z którym z zapartym tchem śledziliśmy jego losy, a nasze drogi rozdzieliły się dokładnie przed finałem przygód najsympatyczniejszego z psychopatów.A wszystko to dzięki lekturze książki „Psychopaci są wśród nas” doktora Roberta D. Hare, którą poleciła mi terapeutka. Cóż było robić, skoro już zapłaciłam za tą dobrą radę, przeczytałam książkę pod kątem psychoanalizy swojego partnera, no i cóż się okazało? Jak to zwykle z takimi ksiazkami bywa, wszystko w jego zachowaniu zaczęło pasować do wzoru;]



Nie mam co prawda dość tych małych złośliwości, ale tu bezsenność, tu osobiste przytyki, ciągłe się rozpraszam, a czas by wreszcie napisać coś o serialu. Swój pierwszy wpis poświęcony Dexterowi skończyłam na czwartym i najlepszym sezonie serialu, w którym nasz uroczy bohater musiał stawić czoło prawdziwemu potworowi znanemu jako Trinity killer. Jeśli wdzieliśmy wiemy jaką cenę zapłacił za przyjemność własnoręcznego zabicia tego starszego pana, jeśli nie, zdecydowanie polecam się dowiedzieć.

Co było później? W sezonie piątym Dexter zmienił się trochę w rycerza, tyle, że ratuje księżniczkę zapasem folii i ostrymi narzędziami -  generalnie bez szału, ale nie było źle. Braki piątego sezonu zdecydowanie nadrobiła szóstka, w której postrach w Miami sieje Doomsday killer, a właściwie dwóch kilerów, którzy mają sporą erudycję, są naprawdę bardzo pomysłowi, artystycznie uzdolnieni, a scenarzyści wyjątkowo popisali się widowiskowością ich morderstw. Jednak nie przeciwnik okazuje się największą atrakcją szóstego sezonu, a ewolucja w relacji Debry i Dextera, która prowadzi do najlepszego zakończenia sezonu w historii serialu. 

Główną atrakcją sezonu numer siedem była z kolei Hannah, czyli kolejna po Leili psychotyczna dziewczyna Dextera. Szczerze mówiąc był to najlepszy watek sezonu, zwłaszcza, że Hannah poza hodowlą orchidei znała się też całkiem nieźle na truciznach i dźganiu nożem. Naprawdę miło było na nich patrzeć razem... i (uwaga spoiler) miło ich zobaczyć razem w ósmym sezonie;]


No właśnie sezon ósmy, który, co dla ostatnich sezonów seriali jest zjawiskiem wyjątkowym, okazał się naprawdę dobry. Dlaczego? Hmm otóż dlatego, że rozwiązanie wszystkich problemów, które nagromadziły się w życiu Dextera przez dotychczasowe siedem sezonów nie było wcale łatwe, a jednak twórcom bardzo dobrze udało się połączyć wszystko w całość.

W Miami jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić pojawia się kolejny seryjny morderca. Nie stosuje może zbyt wymyślnych metod uśmiercania, jednak kiedy już zrobi swoje rozcina swoim ofiarom głowy i wyciąga z ich mózgów ośrodek odpowiedzialny za emocje. Dzielnemu zespołowi policjantów z Miami w sukurs przychodzi pani neurolog dr. Vogel, która specjalizuje się w analizie psychopatów. Jak się szybko okaże pani doktor i Dexter mają ze sobą o wiele więcej wspólnego niż życzyłby sobie nasz bohater i chcąc, nie chcąc będą zmuszeni połączyć swoje siły, aby stawić mu czoła. Trzeba to przyznać Charlotte Ramplingze, grającej Dr. Vogel, że jej gra doskonale nadaje temu tandemowi atmosfery tajemnicy i wrażenia podwójnego dnia ostatniej rozgrywki Dextera.


Moja ulubienica Debra w tym sezonie na moment przestała być dobrą policjantką i zeszła na mroczną ścieżkę swojego brata. Biedna dziewczyna musi zmierzyć się z całą prawdą o Dexterze, więc bierze leki, pije, zażywa narkotyki, a w momentach kryzysu chwyta za broń. Z jakim efektem? Nie wypada powiedzieć, więcej niż tyle, że - zabójczym;]



No i wreszcie przeciwnik Dextera w ósmym sezonie to psychopata z prawdziwego zdarzenia i w odróżnieniu od poprzednich sezonów, będziemy musieli trochę poczekać, żeby go poznać. Gra, którą będzie prowadził z Dexterem i Dr. Vogel momentami przypomina najlepsze momenty suspensu z poszukiwań Ice Truck killera w pierwszym sezonie i podobnie jak tam, i tu będziemy mieć do czynienia z praniem rodzinnych brudów.

Co by tu jeszcze dodać, żeby za bardzo nie zepsuć wam oglądania? Hmm w kilku słowach końcówka przygód Dextera będzie naprawdę zaskakująca, przyjemnie trzymająca w napięciu i wyjątkowo psychotyczna, bo w końcu jak inaczej może się skończyć wizyta psychopaty u psychoterapeutki?;]

poniedziałek, 30 września 2013

Slumsy, kosmos i ciężkie życie "zwyczajnych bohaterów" u Neila Blomkampa

Zawsze się zastanawiam nad tym, czy po dłuższym czasie niepisania, należałoby się z owego niepisania wytłumaczyć? Jak znam życie, nikogo, kto trafia tu w poszukiwaniu popkulturowych newsów zapewne to nie interesuje, ale jednak... Moje własne odbicie, które spogląda na mnie z tafli komputera mówi mi "nieładnie tak zaniedbywać swój gremlinowy streaming, bez słowa wyjaśnienia". 

No i znów wychodzi w tego przydługi wstęp na temat zasadności samych wyjaśnień. Ale jak już zaczęłam, to wyjaśnię. W te wakacje z różnych powodów wchłonęłam trochę mniejsza dawkę popkultury niż zazwyczaj, ale nie odpuściłam, żadnego nerdowskiego filmu w kinie i powolutku zamierzam wszystkie te doznania opisać. A żeby było mi łatwiej zacznę od tego, co widziałam ostatnio czyli Elysium Neila Blomkampa i swoich wielce zawiedzionych nadziei względem tegoż filmu.


Zupełnie nie obrażając reżysera uważam, że Neila Blomkampa można mianować tytułem "króla slumsów", ponieważ zarówno w Dystrykcie, jak i w Elysium umieszcza on akcję filmu właśnie w takich lokacjach. W gruncie rzeczy Blomkampa można by też zapewne nazwać socjalistą, bo przecież w wyborze właśnie takich, a nie nie innych miejsc chodzi o podkreślenie różnic ekonomicznych i społecznych między tymi, którzy są na szczycie, a tymi na na dnie drabiny społecznej. W Elysium ujęte jest to dość dosłownie - bogaci mieszkają na orbitalnej stacji o tytułowej nazwie gdzie żyją sobie w spokoju i luksusie ciesząc się nieprzemijającą urodą i zdrowiem, natomiast cała reszt ludzkości tłoczy się w ruinach danych metropolii skazana na brutalną walkę o byt.




Główny bohater Elysium - Max, grany przez Matta Damona, to pozytywny bandzior, który niegdyś kradł samochody, ale obecnie stara się wieść życie poczciwego obywatela i co rano wstaje do pracy w fabryce robotów. Niestety już od pierwszej sceny widzimy, że nie jest zbyt rozgarnięty kiedy wykłóca się z robocopami, traktując je tak, jakby to byli zwykli gliniarze mający choć cień poczucia humoru. Oczywiście dostaje za to manto i trafia do szpitala. Na szczęście w tym nieszczęściu spotyka tam swoją dawną miłość - pielęgniarkę Frey. Ręka Maxa trafia w gips, dziewczyna umawia się z nim na kawę, a widz czyli ja myśli sobie - o jak fajnie, jaki miły promyk nadziei w dość beznadziejnym żywocie Maxa. I właśnie o to Blomkampowi chodziło, żebyśmy zaczęli kibicować bohaterowi Elysium tuż przed tym, zanim naprawdę solidnie mu dokopie.


Max po tym dobrze zaczętym dniu wybiera się bowiem do pracy, a tam zdarza mu się wypadek, przed którym przestrzega kampania społeczna "Szanuj życie". No i trochę zaspoilouję, bo nie da się inaczej. Mianowicie Max trafia na chwilkę do kontenera, którym przyjmuje śmiertelną dawkę promieniowania. Udaje mu się to przeżyć, a w ramach rekompensaty od firmy na pocieszenie dostaje pojemniczek tabletek przeciwbólowych i informację o tym, ze zostało mu jeszcze 5 dni życia zanim wysiada mu wszystkie organy. Generalnie "Śmierć człowieka pracy 2".

Co począć w takiej sytuacji? Powiedziałabym - położyć się do łóżka i włączyć sobie jakiś dobry serial na koniec tej smutnej drogi, ale oczywiście Max nie ma telewizora. Dlatego postanawia, że czas który mu pozostał wykorzysta na to, aby spełnić swoje marzenie z dzieciństwa - dostać się na Elysium, a na miejscu skorzystać ze specjalnej kapsuły, w których mieszkańcy owego raju leczą wszystkie swoje dolegliwości, łącznie ze starością. Generalnie cudowne medyczne kapsuły są obiektem pożądania wszystkich mieszkańców Ziemi, którzy muszą zmagać się z problemami medycznymi. Fetyszyzacja kapsuł medycznych w Elysium nasuwa mi na myśl ryzykowne stwierdzenie, że jest to taka trochę metaforyczna opowieść o NFZcie.

Ale abstrahując od problemów medycznych, żeby dostać się na Elysium Max musi zawrócić z drogi porządnego obywatelstwa, na rzecz powrotu do swojej kryminalnej przeszłości. I tu pojawia się niejaki Spider, który proponuje mu, że jeśli pozwoli wykorzystać swoją głowę o transferu danych, ten zabierze go na stację. Max przyjmuje zlecenie, a w pakiecie koledzy Spidera w garażowych warunkach dokręcają Mattowi egzoszkielet dzięki któremu, mimo fatalnego napromieniowania jego siła i wytrzymałość zostają podniesione o 10 leveli.


Jak to zwykle bywa proste zadanie transferu danych jednego z obywateli Elysium do mózgu Maxa szybko zaczyna się komplikować, a informacje które ukradł, to jakby inaczej tajne dane, na których bardzo zależy Jodie Foster czyli minister obrony Elysium (na marginesie jest to rola tak nieciekawa, że odpuszczę sobie ten epizod a niniejszym poście). No i w tym momencie wreszcie zawiązuje się akcja, zaczyna się pościg, wyścig, strzelaniny, wybuchy itd.

Kompletnie zadziwiającą i warta uwagi w Elysium jest niezwykła przemiana Sharlto Copley'a ze słabowitego Wikusa w "Dystrykcie 9" w totalnie rąbniętego sadystę czyli agenta Krugera. Pozwolę sobie przypomnieć, że jego kreacja w Dstrykcie była naprawdę popisowa - oto facet, który niczym się nie wyróżnia, nie grzeszy moralnością, ani nawet nie budzi sympatii widza, postawiony wobec tragicznej, życiowej sytuacji nagle staje się tak przekonujący, że całkowicie się z nim utożsamiamy. Strach, rozpacz, a wreszcie determinacja Wikusa naprawdę aż udzielała się z ekranu, gdy tymczasem jego w rola w Elysium jest mocno naciągniętą karykaturą wszystkich czarnych charakterów razem wziętych. No po prostu nie można być już bardziej złym, brzydkim i szalonym niż on. A żeby tego było mało, twórcy filmu każą nam jeszcze uwierzyć w to, że facet jest nie jest tylko maszynką do mielenia mięsa, a wyjątkowym bystrzakiem...Zdecydowanie co za dużo w jedną postać, to niezdrowo, bo albo jesteśmy geniuszem zła w białych rękawiczkach rodem z cyklu o Bondzie, albo jesteśmy krwiożerczą bezmyślną bestią.


Podsumowując swoje rozważania nad Elysium nie mogę uwolnić się od porównań z Dystryktem 9. Gdybym nie wiedziała, ze zrobił to ten sam człowiek, ot może jakoś łatwiej łyknęłabym historię Maxa. Tymczasem w porównaniu do jakże podobnych losów Wikusa, jest to opowieść mało wiarygodna, dość płytka i przesadnie hollywoodzka. W Dystrykcie wyraźnie było widać jak bohater pochodzący z grona tych, którzy mają władze i przywileje, odkrywa jak to jest być po tej drugiej, gorszej stronie, w Elysium droga jest odwrotna, to bohater z dołu chce się dostać na górę, no i idzie po trosze waląc głową w mur.

Te społeczne wątki, rozważanie nad niesprawiedliwością świata, bezzasadnością podziału na lepszych i gorszych nie mogą jednak zabrzmieć poważnie w hollywoodzkim filmie. Film nie szczędzi widzowi widoku krwi, potu i łez, ale mimo wszystko pozostaje bajką. Nigdy nie zapomnę swoich wrażeń z kinowego seansu Dystryktu 9, bo cała opowiedziana w nim historia była dla mnie tak przejmująca, że z napięcia i stresu rozbolał mnie na tym filmie brzuch (a nie opychałam się czipsami ani popcornem), tymczasem Elysium, choć momentami mocne, nie szarpnęło w taki sposób moim jestestwem.

Kończąc dodam jeszcze, że jak dla mnie trochę za mało  było w tym science-fiction, bo niby są w Elysium jakieś dziwne samoloty, nowoczesne bronie, robty, egzoszkielety, orbitalna stacja, le to wszystko jakby już było. Generalnie bez szału i specjalnego nowatorstwa.

Czy warto zobaczyć? Zdecydowanie tak, ale raczej z obowiązku niż dlatego, że film zachwyca.

czwartek, 18 lipca 2013

Najgorszy film świata o zombie czyli World War Z

Cóż jak każdy człowiek mam pewne słabości, czasem są one bardziej indywidualne, a czasem podziela je połowa przedstawicielek mojej płci na całym globie... Ta konkretne słabość nazywa się Brad Pitt, którego lubię nie tyle za piękny uśmiech i słodkie zmarszczki wokół oczu, co za "Wywiad z wampirem", "12 małp", "Siedem", "Fight club" i oczywiście film którym całkowicie podbił moje serce czyli "Joe Black" - w moim przypadku gwarantowany wyciskacz łez.

Kiedy tylko zobaczyłam trailer "World war Z" pomyślałam sobie to jest to - jeden z moich ulubionych autorów i jeden z moich ulubionych motywów w kinie czyli zombie, miało być po prostu pięknie! A wyszło? Hmmm  przeciętnie, nudno i nad wyraz rozczarowująco. Piszę te słowa świeżo po powrocie z kina zamiast na pocieszenie włączyć sobie kolejny odcinek przygód Strabuck (czyli Batelstara Galaktyki, który to serial pokochałam właśnie ze względu na ową postać), a to oznacza, że było naprawdę źle. Dlaczego? Oczywiście odpowiem i postaram się niezbyt rozwlekle wyłożyć swoje żale.

 
O czym jest film, wiadomo od razu. Świat opanowała zaraz zombiactwa, ludzkość stoi na skraju, a Gerry/Brad zostaje wysłany z misją, żeby odkryć skąd się to wszystko wzięło, bo wtedy będzie można wymyślić szczepionkę.

Pierwsza wada "World war Z" wygląda tak, że kiedy idę na film o zombie, to nie oczekuję płaczliwego kina familijnego! Tymczasem przez 25% filmu zamiast porządnych scen popisowej eksterminacji zombiaków musiałam oglądać zapłakaną/zatroskaną/zdruzgotaną minę żony Gerrego (Brada), która na domiar złego jest (jak to często wypada kobietom) bierną obserwatorką/kibicem akcji swojego męża, a sama niewiele może i nie wiele robi. Mogliby nakręcić chociaż jedna scenę, w której pani Mireille Enos chwyta za broń i w obronie własnych dzieci roztrzaskuje jakąś paskudę, ale nie... Zresztą nawet dzieci nie potrafi wychować, bo jedyna formą opieki jaką oferuje swoim córkom jest nieustanne głaskanie ich po głowach. Po pierwsze to nie są koty, a po drugie, nie mają trzech lat, żeby stroić fochy, w obliczu globalnego kataklizmu. Dobra matka powinna kazać im się wziąć w garść i zaoferować podstawowy kurs strzelania, a nie płakać w telefon i wydzwaniać do męża w najmniej spoziewanych momentach... Ta przeklęta postać skłania widza do zwątpienia w kobiety, a to najgorsza potwarz, ech...



Na szczęście damskiego honoru broni Daniella Kertesz  jako Segen, tyle, ze biedna dziewczyna nie dostaje za to nagrody w postaci Brada, co jest oczywiście kolejnym minusem filmu.

 
Kolejny minus to rażąca głupota bohaterów i totalny brak logiki w ich zachowaniu. Wyobraź sobie drogi czytelniku, że wiesz co przyciąga zombiaki, więc kiedy musisz wejść pomiędzy nie co byś zrobił? Ja ustawiłabym gdzieś to, co je przyciąga i spokojnie poszła dalej. tymczasem nasi bohaterowie, wiedząc, że umarlaków przyciąga hałas po prostu starają się być cicho, a to jest totalny fail, bo wiadomo, że zawsze jak starasz się zachowywać cicho to coś ci wypadnie z donośnym trzaskiem! A wystarczyłoby zostawić gdziekolwiek włączoną komórkę, budzik, cokolwiek, żeby odwrócić ich uwagę, ale wiadomo wtedy byłoby zbyt łatwo.

Następny logiczny błąd razi jeszcze bardziej - gdybym wiedziała co przyciąga zombiaki od razu nadałabym to na falach radiowych, żeby to, co zostało z ludzkości mogło się jakoś bronić. Tymczasem nikomu nie przyszło to do głowy i co? Katastrofa gotowa. Mam tu oczywiście na myśli przypadek Jerozolimy w "World war Z". Swoją drogą film dość ciekawie podejmuje wątek syjonistycznego spisku, tak absurdalne, że autentycznie zabawne... Pfuu ale to brzmi niemal jakbym polecała "World war Z", a tak absolutnie nie jest.


No i jest jeszcze zła wiadomość dla fanek Brada - chociaż w "World war Z" ma świetną stylówę, to aktorsko nie zachwyca, niestety. Ale z drugiej strony czy można go winić za beznadziejny scenariusz? Cóż może komuś się to spodoba, a słyszałam już głosy, ze "World wa Z" jest podobno bardzo autentyczne, ale mnie naprawdę nie przekonują sceny w których zakorkowane ulice nagle robią się puste, żeby Brad mógł przejechać i uratować rodzinę...

A teraz ostateczny minus i potężny spoiler uwaga! Zagadka genezy zombiactwa nie zostaje w "World war Z" odkryta. Rozwiązanie problemu oczywisćie się znajduje, ale skąd się wziął, tego nie wiadomo. Wobec takiego zakończenia Brad mógł więc spokojnie posiedzieć z rodziną i trochę pomyśleć zamiast szlajać się po całym świecie i być świadkiem kolejnych katastrof, natomiast producenci mogli bez żalu oszczędzić tej szmiry widzom.

Podsumowując szkoda pieniędzy na bilet, a już na pewno na 3D. Ja obejrzałam tą porażkę na płasko i nie mam pojęcia jakie efekty specjalne w tym filmie można było pokazać w technologii 3D, bo nie zauważyłam żadnych godnych uwagi. Dodam też specjalnie dla smakoszy zombie-maskary, że "World War Z" nawet nie ma co pretendować do majstersztyków gatunku takich, jak moje ulubione Residenty.

Na koniec jak zawsze zostawiam wam trailer, po obejrzeniu go nie ma już na co iść do kina, nic lepszego już nie zobaczycie, dlatego serdecznie odradzam

środa, 26 czerwca 2013

Lord save us from the Legend of the Seeker!

Nie pomnę już jak długo dzisiejszy post wisiał sobie w wersjach roboczych czekając aż zdarzy mi się ten lepszy dzień, kiedy do niego wrócę. Najwyraźniej jednak wszystkie drogi prowadzą do Terryego Godkinda...
Przeprowadzka, kartony, pakowanie książek, sporo kurzu no i oczywiście nostalgia. Nie wiem, czy świadomie czy nie jako pierwszy spakowałam oczywiście Miecz Prawdy. Tak już mam, że jak wezmę książkę do ręki to muszę do niej zajrzeć, i tak w trakcie przeglądania drogiego mi cyklu (zwłaszcza przy tomach z dedykacjami) naszły mnie refleksje nad tym jak to jest, że wspaniałe rzeczy z czasem zmieniają się żenujące porażki? Cóż na pewno sporą część winy za całe zło tego świata ponosi Sam Raimi i to wcale nie za sprawą "Evil Dead".


"Sam Raimi" -  kiedy myślę o tym co znaczą te słowa przychodzi mi do głowy kilka synonimów. Pierwszy to bez dwóch zdań "kicz", który odnajdziemy w każdym jego dziele bez wyjątku. Drugi to "dzieciństwo", które spędziłam oglądając przygody Xeny i Młodego Herkulesa. Natomiast trzeci brzmi - zdrajca za to, co ten paskudny, żądny pieniędzy niziołek zrobił z "Pierwszym prawem magii" ekranizując je pod szumnym tytułem "Legend of The Seeker".


Kiedy to piszę Terry pewnie kończy już pracę nad kolejnym tomem cyklu, czyli kontynuacją "Wróżebnej machiny", a wierni fani coraz intensywniej agitują na rzecz kontynuacji serialu "Legend of The Seeker", któremu to poświęcony będzie dzisiejszy post. Bronić tej produkcji to trochę tak jakby założyć inicjatywę Obrońców Serialowego Wizerunku Wiedźmina...

Ha,ha,ha - śmiejecie się? Nie śmiejcie się przedwcześnie, tacy ludzie istnieją i są wśród nas! Ostatnio w zacnym gronie byłam uczestniczką dyskusji, w której pojawił się argument, że "Gra o tron" wcale nie jest lepsza od naszego rodzimego serialu "Wiedźmin", a punktem wyjściowym rozmowy był następujący cytat "narzekacie na tego serialowego Wiedźmina, a to poziom Gry o tron - nuda, cycki i słabe renderowane smoki". Oczywiście twardo broniłam "Gry o tron", bo i czołówka, ładniejsza i smoki lepiej wyrenderowane i właścicielki biustów ładniejsze (a jedna z nich jest nawet profesjonalną gwiazda porno) itd. W każdym razie wystarczy mi samo wspomnienie tego, co Marek Brodzki (I put a spell on you!)  zrobił z Wiedźminem, żeby odechciało mi się śmiać. Ohyda, zdziczenie, żal, rozpacz, inwazja barbarzyńców... I mniej więcej to samo Sam Raimi zrobił z Mieczem Prawdy...

Tak dla przypomnienia smok z filmowego Wiedźmina...
No to do roboty, dlaczego biedny Sam doczekał się ode mnie tylu obelg (swoją drogą za to, że nosi imię chłopaka Froda też mu się należy)? Dlatego że z pełnej magii, intrygującej, świetnie napisanej, romantycznej, a zarazem seksownej, mrocznej książki zrobił głupawe kino drogi dla analfabetów!

O ile waszą ulubioną książką nie jest Kubuś Puchatek, czy jakaś inna miękka historyjka, w której bohater nawet nie draśnie się żyletką przy goleniu, a happy end nic go nie kosztuje, to uwierzcie mi nie chcielibyście oglądać tego rodzaju ekranizacji. Wracając do wspomnianego już przykładu, gdyby Raimi zekranizował "Grę o tron" nie byłoby w niej seksu, intryg, realistycznych scen walki, a bohaterowie wciąż stroiliby sobie głupie żarty z siebie nawzajem. Do tego główną scenerią byłby las, a wszystkie efekty specjalne byłby na tym poziomie, co w Herkulesie. Ach! no i jeszcze występowaliby ci sami aktorzy, co w Xenie np. Joxer, czyli brat Sama - Tim Raimi, który po 20 latach wciąż stosuje te same gagi myśląc, że jest zabawny...


To, co Raimi zrobił z fabułą "Miecza prawdy" woła o pomstę do nieba! To właściwie nie jest ekranizacja, tylko serial na motywach. Bo coś tam Raimi rzeczywiście zaczerpnął z książki, ale wszystko po swojemu przeinaczył. Nie wiem nawet jak to opisać, bo brzmi to totalnie absurdalnie dla kogoś, kto zna książki np. w trakcie finałowej potyczki z Rahlem Richard i Cara (!) odwiedzają alternatywną rzeczywistość, w której władzę nad światem sprawuje syn Kahlan i Lorda Rahla! Innym nowatorskim motywem Raimiego jest plaga zombie w Midlandach. Czasami okazuje się, że pewne kluczowe dla fabuły postacie, które w książce już dawno gryzły piach np. Panis Rahl w "Legend of The Seeker" żyją, mają się nieźle i choć w książkach byli potworami, tu okazują się starymi poczciwcami. Koneksje rodzinne też są tu mocno poplątane, a zwłaszcza te pomiędzy Lordem Rahlem, a Richardem. Z innych kuriozów w "Legend of the Seeker"  znalazł się odcinek, w którym Zedd zmienia się w zabójczą mumię, w innym przebiera się za kobietę, a żeby jeszcze podkręcić atmosferę uczyniono starego czarodzieja i Shotę byłymi kochankami.
A dlaczego kino drogi? No cóż, przez całe dwa sezony bohaterowie idą przez las z przystankami na wioski, w których zatrzymują się, żeby pokonać przedstawiciel ciemnej strony mocy. Brzmi ciekawie? Niestety nie jest, chyba, że np. pomysł Herodowej rzezi niewiniątek w wersji fanstasy wydaje wam się fajny (tak, jest taki odcinek).

Co do bohaterów, to serialowy Richard, nie jest taki, jakim go sobie wyobrażałam, ale niech mu będzie. W wersji Raimiego jest rycerzem na białym koniu, ratuje niewinne dziewice, dzieci, starców i nie tylko. I niby wszystko jest z nim w porządku, ale jednak to nie to, no po porstu ten chłopak nigdy nie bedzie czarodziejem wojny i już.


Kahalan w książce wzór szlachetności, tu również jest wspaniała i wielkomyślna ponad miarę, ale zważając na jej cnotliwy charakter nosi wyjątkowo prowokacyjne skórzane wdzianka w stylu BDSM. Rozcięcia, wiązania i dekolt który niemiłosiernie ściska jej biust...

Zupełnie niepodziewanie wyeksponowana zostaje tutaj też Cara, która stała się inspiracją dla wszystkich szalonych cosplayerek serialu "Legend of the Seeker". Tu na domiar wszystkiego jest biseksualna i ów motyw jest ochoczo wykorzystywany w odniesieniu do wszystkich Mord Sith. Szkoda tylko, że ich agiele, choć wyraźnie opisane w książce jako pręty wyglądają tu jak skrócone policyjne pałki. Zmodyfikowany został też "oddech życia", który w książce był metaforą dla sztucznego oddychania tu jest magiczną mocą, pozwalającą ożywiać zmarłych. I wierzcie mi gdyby nie Mord Sith, wszyscy umarliby w trakcie dwóch sezonów co najmniej kilka razy...

Serialowy Lord Rahl to ciepłe kluchy, nie potrafi nawet porządnie torturować. Nie jest ani zbyt piękny, ani podobny do książkowego prototypu. Gdzie te blond włosy, gdzie blizny, gdzie białe szaty, a wreszcie gdzie jest ten potwór?


Kolejna potwarz to Shota, która w książce jest moją ulubioną postacią. Tu grana przez podstarzałą aktorkę średniej urody nie ma nic wspólnego z tajemniczą, hipnotyzującą, potężną i olśniewająco piękną wiedźmą. A jakby tego było mało ciągle planuje jak odzyskać Zedda i co rusz psuje szyki naszej dzielnej drużynie.

Jedyna postać, która jako tako zaspokoiła moje ambicje to właśnie Zedd - facet, który go gra przynajmniej jest autentycznie zabawny i ma boską mimikę;]


Dodam też na marginesie, że choć Richard i Kahalan chcą pokonać całe zło tego świata, to jednak ich największym problem w "Legend of The Seeker" jest to, że nie mogą pójść ze sobą do łózka, bo wiadomo wtedy Richarda grzmotnie 220 volt jej mocy i nie da rady pokonać Lorda Rahala. Ten wątek pojawił się oczywiście też w książkach, ale nie co akapit! U Raimiego niemal nie ma odcinka, a którym bohaterowie nie użalaliby się nad swoim celibatem!

Dlaczego to w ogóle obejrzałam? Cóż 45 minutowa forma jest w sama raz odpowiednia do tego, żeby zjeść przy obiad przy odcinku. A po drugie postanowiłam, że to to zrobię, nie z perwersyjnej chęci ukarania samej siebie, a dlatego, że już pilotażowy odcinek wzbudził mój wstręt i uznałam, że jeśli zamierzam krytykować ten wybryk, to w całości. 

O dziwo po dość długim czasie, kiedy w mojej głowie serial przestał być już związany z książką i stał się samodzielnym bytem, nawet trochę go polubiłam, a końcówka drugiego sezonu była już całkiem, całkiem i w głowie zaczęły mi się rodzić myśli, że może jednak obejrzałabym trzeci sezon? Zrzucam jednak te pragnienia na krab swojego nieszczęśliwego dzieciństwa w czasach przed telewizją kablową, gdzie z braku innych możliwości, oglądałam wcześniejsze seriale Raimiego na Polsacie...

 Cóż począć kiedy dzieło Sama Raimiego nie zostało docenione przez większość telewidzów. To już nie lata 90 Sam... Producenci też doszli do tego wniosku i nie dali mu już więcej pieniędzy na gwałcenie doskonałych książek. Tymczasem  okazało się, że jednak ktoś pokochał tą pokrętną ekranizację i to jak! Podejrzewam, że żadna z tych osób nie potrafi czytać - fanatyczni fani serialu założyli stronę Save our Seeker i zaczęli zbierać pieniądze na kontynuację serialu, zamiast wydać je na lekcje czytania. To dopiero jest pasja!

W kazdym razie jakiś promyk nadziej na końcu mrocznego tunelu o nazwie "Legend of The Seeker" jest, bo całkiem niedawno usłyszałam od znajomej, że to właśnie serial zachęcił ją do czytania książek! Wprawiło mnie to w osłupienie, ale jednak, zawsze coś. Czy polecam? Jeśli tęsknicie za Xeną, Herkulesm i Joxerem jak najbardziej, ale jeśli macie ochotę na dobry serial, to spokojnie możecie sobie odpuścić;]

A może każdy musi przekonać się sam? W kazdym razie Xena poleca

wtorek, 11 czerwca 2013

Gra zdrady, zemsty i rozpaczy

Jeśli istnieją jakiekolwiek zalety  tego, że rozpada ci się kilkuletni związek, bez wątpienia należy do nich  oglądanie trzeciego sezonu "Gry o tron" bez konieczności tłumaczenia Współgremlinsowi "kto, z kim i za ile?". Jak pamiętamy z moich refleksji na sezonem pierwszym i drugim, było to przyczyną moich niemałych frustracji i heroicznego poświęcenia, w wyniku którego przeczytałam całą GronoTornoPedię.

Ufff, koniec z tą patologią! W każdym razie choć nigdy bym się tego nie spodziewała, a jednak popkultura całkowicie przemieliła już mój mózg i z zaskoczeniem odkryłam, że w mojej obecnej sytuacja życiowej trzeci sezon "Gry o tron" ma wręcz zbawienne działanie terapeutyczne. Dlaczego? Otóz ten uroczy serial pozwala mi uwierzyć w to, że jednak jakaś pokrętna sprawiedliwość na tym podłym świecie jest, a za złe uczynki trzeba słono zapłacić.

Mam tu oczywiście na myśli przede wszystkim zdradliwego Theona, który po wydarzeniach ostatniego sezonu budzi się w dość nieciekawych okolicznościach...


Hmmm jak się dobrze przyjrzeć jest nawet ciut, ciut podobny do Współgremlinsa i pokusiłabym się o to, żeby porównać jego zachowanie wobec Winterfell i Starków, do tego jak zachował się wobec mnie mój towarzysz życia. Gdybym tylko miała jakiś średniowieczny zamek z salką tortur, kto wie, co mogłoby się wydarzyć...

W tym sezonie ku mojej uciesze niezbyt wesołe przygody czekają również Jaimiego przystojaniaka-cwaniaka-królobójcę, który bezwzględnie zrzuca dzieci z wież, cudzołoży z własną siostrą i w ogóle niczym nie zasłużył na to, żeby go polubić. Jeśli was też wcześniej wkurzał, to myślę, że trzeci sezon usatysfakcjonuje was pod względem przytarcia mu jego pięknego nosa, a o dziwo z brunym nosem wygląda nawet bardziej przystojnie!



W tej odsłonie "Gry o tron" do zupełnie nieznośnego już poziomu (a narawdę wydwało się to niemożliwe) zostały podniesione egoizm, dziecinne okrucieństwo, a także niczym nie poparte przekonanie o własnej wspaniałości księcia Joffreya. Jak ja dobrze rozumiem marzenia małej Aryi, żeby wrazić mu ostry przedmiot w nieurodziwą i wredną gębę.


Niestety złe przygody nie oszczędzają, jak to już u Martina bywa, także bohaterów miłych, dobrych, słodkich, niewinnych itd. W ich losy też całkiem nieźle się wczuwam. Jeśli nigdy się nie rozwodziliście, a chcielibyście wiedzieć jak to jest to wszystkie intrygi prowadzone w "Grze o tron" dają o tym całkiem niezłe pojęcie. Sansa Stark zawsze wydawała mi się mało przedsiębiorcza, nudna i ogólnie jakaś taka nijaka, ale teraz o wiele lepiej ją rozumiem. Uczucie, że nic co się wokół ciebie dzieje nie jest od ciebie zależne, jest mówiąc krótko do kitu, a tak przez cały serial czuje się biedna, naiwna Sansa, której się wydawało, że poślubi księcia. Ech... dziecięce marzenia, jeśli kiedyś będę miała swoją wyspę, wszystkie bajki o księżniczkach, których sukcesem życiowym jest poślubienie księcia idą tam gdzie ich miejsce - na stos!


Z drugiej strony trzeci sezon "Gry o tron" zaspokaja nie tylko moje oczekiwania w temacie kar dla zdrajców, ale także w kwestii emancypacji kobiet. Bo Sansa nie jest przecież jedyna...Mowa oczywiście o mojej ulubienicy Daenerys Targaryen, Matce Smoków. Na końcówce czwartego odcinka aż przeszły mnie ciarki z radości, ale nic, a nic nie zdradzam. No może oprócz tego, że znów otaczają ją sami przystojniacy, kusi mnie żeby wrzucić zdjęcia, ale nie chcę spoilować tego widoku dziewczętom;] Jak bym mogła, to chciałabym być taka, jak Daenerys, chociaż niestety nie dostałam w prezencie ślubnym żadnych smoczych jaj, a szkoda, teraz przydałyby się jak znalazł...


Druga z moich ulubienic Arya też radzi sobie całkiem nieźle, a przy okazji zaczęła mi się kojarzyć z "Ronją córką zbójnika". Zła dziewczyna z niej rośnie, ale to mi się podoba, do facetów należy podchodzić na odległość miecza, ale oczywiście z mieczem gotowym do atak, a nie schowanym w fałdach spódnicy. Ba! spódnice, to zdecydowanie nie dla Aryi;]

Kiedy zaczynałam oglądać trzeci sezon byłam pewna, że konkurs na najnudniejszy wątek wygra tym razem Rob Satrk, który zamiast działać tylko siedzi i dywaguje, nuda, nuda, nuda...Nic bardziej mylnego! Kluczowy odcinek dla losów Roba oglądałam po weselu koleżanki, zmęczona, lekko wytłumiona itd (wiecie sami jak to jest), a w finałowej scenie tak mi podskoczyła adrenalina, że od razu całkowicie oprzytomniałam (może nawet twórcy serialu doprowadzili mnie do lekkiej nerwicy?). W każdym razie wreszcie czuję się dostatecznie zachęcona do przeczytania książek


Konkludując fabuła - genralnie jest taka sama jak poprzednio, kazdy chce być królem, a żeby to osiągnąć knuje jak zabić wszystkich innych. Łóżkowych scen jest trochę więcej niż w drugim sezonie, ale bez szaleństw, chyba, że czekaliście na nagą Dajniri, jeśli tak cóż.. doczekacie się;] Magii wciąż jak na lekarstwo, ale jednak trochę więcej niż ostatnio. No i smoki wreszcie podrosły, także są powody do radości.

Podsumowując tak, jak napisałam w tytule posta trzeci sezon "Gry o tron" to opowieść o zdradzie, zemście i rozpaczy. Niewesołe to wszystko, ale jeszcze nigdy aż tak bardzo nie podobała mi się, żadna z niewesołych opowieści. Jak wspomnę swoje jęki towarzyszące pierwszemu sezonowi, to aż mi trochę wstyd, bo wraz z rozwojem opowieści wszystko nabiera nowego sensu i układa się w całość w genialny sposób. Ja już czekam na więcej, a projekt na wakacje to książki Georga R. R. Martina

niedziela, 5 maja 2013

Zapadająca w pamięć "Niepamięć"

W odróżnieniu od opisywanego ostatnio przeze mnie "Intruza" zupełnie odmienne wrażenie zostawił we mnie inny film o przyszłości, który miałam ostatnio okazje zobaczyć czyli "Oblivion" (pol. "Niepamięć") z Tomem Cruisem w roli głównej.  
 

"Niepamięć" to całkiem niezłe science- fiction (którego zawsze jest mi mało) i choć film trwał dwie godziny i cztery minuty czas w kinie swcale, a wcale się nie dłużył. Tym razem, w przeciwieństwie do "Intruza", jest to dobrze skonstruowany film, z niespieszną narracja, nie przegadaną historią i zagadką, która pozwala widzowi samemu znaleźć odpowiedzi.

Streszczając fabułę "Niepamięci" jest to historia łącząca w sobie wątki Dickowskie (a to Gremlinsy lubią najbardziej!) z Matriksem. Poczciwy Jack Harper i jego towarzyszka Victoria są ostatnimi ludźmi, którzy zostali na Ziemi przed ostateczną migracją ludzkiej rasy na jeden z księżyców Tytana. Z Ziemi trzeba uciekać, bo napadli na nią źli kosmici, którzy zjedli księżyc, a jak powszechnie wiadomo nieobecność satelity, nie wpływa dobrze na stabilność globu. To czego nie zniszczyły trzęsienia ziemi, zostało zmiecione przez bomby atomowe i tak nasz piekny świat zmienił się w malowniczą tuinę.



Zadaniem Jacka Harpera jest doglądanie tego, żeby stacje gromadzące zapasy wody, które polecą z ludzkością w stronę Tytana funkcjonowały sprawnie i bez zarzutów, a to oznacza przede wszystkim utrzymywanie sprawnych dronów - okrągłych bojowych robotów, które walczą z tzw. ścierwojadami czyli niedobitkami kosmitów, którzy napadli na Ziemię i teraz choć pokonani, to nadal sabotują działania ludzi. 

Jack jest sympatycznym facetem i niezłym mechanikiem, ale niestety czyta za dużo książek przez co zaczyna za dużo myśleć, a jego życie coraz bardziej się komplikuje. Jakby tego było mało obsesyjnie śni mu się życie sprzed katastrofy, a zwłaszcza pewna piękna kobieta (w tej roli Olga Kurylenko). Wszystko to sprawia, że Jack powoli przestaje słuchać rozkazów swoich zwierzchników, a jego uporządkowane życie wywraca się do góry nogami. Co z tego wyniknie? Oczywiście całkiem niezłe kino akcji;]



Rozwiązanie zagadki Jacka nie jest może aż tak spektakularne, ale daje do myślenia. Pokusiłabym się nawet o to, żeby powiedzieć, że "Niepamięć" jest filmem o reinkarnacji, bardziej niż "Atlas Chmur". Dla mnie ponad warstwą fabularną "Oblivion" to film o tym, że nie jesteśmy w stanie zmienić tego kim jesteśmy. Zawsze byłam zwolenniczką teorii, że charakter leży w genach i przypadek głównego bohatera "Niepamięci" ewidentnie potwierdza moje podejrzenia.



Na marginesie dodam jeszcze tylko, że Tom Cruise naprawdę nieźle zagrał swojego bohatera. co ciekawe kiedyś czułam do tego aktora dziwną awersję, ale kilka ról sprawiło, że kompletnie zmieniłam o nim zdanie. Przede wszystkim lubię ludzi, którzy potrafią śmiać się sami z siebie, a to Tomowi doskonale udało się w "Tropic Thunder", gdzie zagrał paskudnego producenta Lesa Grossmana, a z kolei w "Wybuchowej parze" całkiem udanie obśmiał Ethana Hunta. Jednak moimi ulubionymi filmami z Cruisem są ex aequo "Vanilla Sky" i "Wywiad z wampirem", chyba po prostu lubię go kiedy jest zbolały;] W każdym razie zostawiam was z Jackiem Harperem i zachęcam do obejrzenia "Niepamięci", według mnie warto.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Obcy z syndromem Sztokholmskim


Ponieważ, jak pamiętamy, lubię prozę Stephenie Meyer i jej ekranizacje, namówiłam Współgremlinsa na obejrzenie "Intruza" i przyznaję, że dawno już nie miałam w kinie takich wyrzutów sumienia;] Książki niestety nie czytałam, natomiast  film jest totalnie rozczarowujący. Meyer wymyśliła naprawdę fajną historię s-f, a wygląda to mniej więcej tak - rasa obcych nazywających siebie duszami przypuszcza inwazję na ziemię, ale wcale jej nie niszczy, a czyni ją cudowną oazą, w której nie ma głodu, wojen ani chorób, a cała planeta osiągnęła ekologiczny balas. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że obcy są pasożytami, które przejmują ludzkie ciała.

Główna bohaterka Melanie Stryder jest jedną z ostatnich nie zainfekowanych przedstawicielek ludzkiej rasy, ale już w pierwszej scenie zostaje schwytana i zainfekowana. Jej ciało przejmuje dusza o imieniu Wagabunda, ale osobowość Melanie okazuje się  tak silna, że  biedna dziewczyna dostaje rozdwojenia jaźni. Za sprawą siedzącej w jej głowie Mealanie Wagabunda decyduje się na ucieczkę i wyrusza na poszukiwanie ocalałych niedobitków ludzkości.

Właściwie wszystko zapowiada się w "Intruzie"  nieźle, kiedy okazuje się,  że nagle z opowieści s-f film zmienia się w płaczliwy romans. Melanie/Wagabudna dociera wreszcie do celu, ale nie może liczyć na zbyt ciepłe powitanie. Wręcz przeciwnie jej ukochany Jared na wejście obdarza ją nokautującym ciosem, nie zważając na to, że bądź co bądź bije ciało swojej ukochanej, a wszyscy inni chcą się jej jak najszybciej pozbyć. Tymczasem dziewczyna zamiast od razu powiedzieć prawdę o swojej schizofrenii zupełnie bez sensu ukrywa ten fakt.

Ponieważ chłopak Melanie Jared nie lubi swojej dziewczyny z duszą obcego, staje się ona szybko obiektem zainteresowania Iana, który zresztą na samym początku chciał ją zabić (w filmie jest ona jedyną nastoletnią dziewczyną w kryjówce ludzi, więc to pewnie dlatego). Ludzie skracają imię Wagabundy do Wandy i tak bohaterka zaczyna asymilować się z naszą podłą rasą. W międzyczasie Jared uświadamia sobie, że Melanie wciąż siedzi w swoim ciele i  zmienia zdanie co do zabicia jej, a w filmie wraca motyw ze "Zmierzchu", bo znów mamy dziewczynę rozdartą pomiędzy dwóch atrakcyjnych facetów (ale dobór aktorów wyjątkowo kiepski).

 





















Co najbardziej dziwi w tym filmie, to naiwność głównej bohaterki, bo jak uwierzyć w to, że ponad tysiącletni kosmiczny pasożyt, nagle ulega zachwytowi życiem ziemskich nastolatków? Do tego u Wandy wykształca się silny syndrom sztokholmski, bo nie tylko szybko zapomina o ciosie od Jareda i zamachach na swoje życie, ale także o tym, że ludzie nie są zbyt łaskawi dla jej bądź co bądź pokojowo nastawionej rasy.

Na uwagę w "intruzie" zasługuje też niemal komiczna rola Diane Kruger, która gra Poszukiwacza ścigającego główną bohaterkę. Jej zawzięte miny przypominają T-1000 z Terminatora 2, a jej obsesja, choć aktorsko ociera się o satyrę, to jednak jest jedyną sensowną motywacją w tym filmie. Diane bardzo chciałaby złapać Wagabundę/Wandę, a wraz nią niedobitki ludzkości, i choć wszystkie inne dusze mówią jej "hej wyluzuj, nic tam nie ma", to ona oczywiście ma rację. Naprawdę kosmiczne pasożyty powinny być bardziej zawzięte...

Ostateczny wydźwięk filmu jest bardzo smutny, bo choć oczywiście nastoletnia miłość triumfuje, to ludzkość dowiaduje się jak pokonać obcych i możemy być pewni, że znów zacznie się zabijanie, a planeta pogrąży się runie.... Czy warto to zobaczyć? Jeśli wątek romansowy was nie zemdli, to można to jakoś znieść, ale lojalnie ostrzegam mimo zachęcającego trailera, wszystkie próby zrobienia z tego kina akcji ewidentnie spełzły na niczym

sobota, 20 kwietnia 2013

"Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?"

"W pojedynczym człowieku samolubność szpeci duszę; dla rodzaju ludzkiego samolubność jest zagładą". Cytat w tytule i cytat na początku posta, którego chciałam napisać już jakiś czas temu, ale niestety natłok obowiązków czynił to niemożliwym. W końcu jednak na wszystko przychodzi odpowiedni moment i tak dziś napiszę wam o jednej z najlepszych książek jakie kiedykolwiek trafiły w moje ręce czyli o "Atlasie chmur" Davida Mitchella.

Jeśli  pamiętacie jak zachwycona byłam filmem Wachowskich, to nie powinno was zdziwić, że książkowy oryginał uważam za dzieło wybitne. Mój ulubiony bohater z "Atlasu",Robert Forbisheh, pisał w pożegnalnym liście  - kiedy  jedne drzwi się zamykają, kolejne się otwierają i tak właśnie dzieje się w książce Davida Mitchella, który z wyjątkową finezją  połączył ze sobą sześć opowieści tworząc prawdziwe arcydzieło.


Od czego powinnam zacząć uzasadnienie swojego zachwytu? Bez wątpienia od samej konstrukcji książki, której lektura najbardziej kojarzy mi się z wchodzeniem na szczyt (co zresztą dokonuje się również w warstwie literackiej mniej więcej w połowie książki!), a następnie schodzeniem z niego. Być może mój język jest niewystarczający na opisanie tego jak wspaniały jest "Atlas", ale pozwólcie, że spróbuję.

Wyobraźcie więc sobie, że stoicie przed wysoką górą, która owszem jest zachwycająca, ale trudna do zdobycia. Wiecie, że wejście na nią będzie wymagało wysiłku, ale zarazem na szczycie czeka was coś cudownego, bo zobaczyliście już w filmie zapowiedź doskonałego science fiction. Początkowe podejście jest trudne, bo nie widać jeszcze pięknych widoków, szczyt daleko, mięśnie nie zdążyły się rozgrzać. Jednak z każdym krokiem krajobraz staje się ciekawszy, endorfiny zaczynają rozchodzić się po krwiobiegu, aż wreszcie niemal na haju docieracie na szczyt. Widok z góry sprawia, że czujecie się jakbyście mogli objąć wzrokiem cały świat, a w perspektywie wszystkie poprzednie etapy wędrówki układają się w doskonały obraz, w którym każdy element ma swoje znaczenie i miejsce. A kiedy już schodzicie z powrotem na dół (niestety zawsze przychodzi ten moment), nogi niosą was szybciej niż by się chciało, właściwie same idą aż do punktu wyjścia, gdzie z pewnym smutkiem z powodu zakończonej przygody, ale zarazem satysfakcją, całą wyprawa łączy się w niezapomniane przeżycie.

Ale metafora podróży na szczyt ma jeszcze jedno dno, bo idąc w głąb książki podróżujemy też w czasie od końca XIX w., przez lata 30, 70 i 90 XX w., aż po futurystyczną przyszłość i postapokaliptyczne oblicze ziemi za kilka tysięcy lat. Za każdym razem prowadzi nas inny bohater, a każda kolejna postać czyta/poznaje/ogląda historię życia swojego poprzednika. I tak Robert Forbisher czyta dzienniki Adama Ewinga, Luisa Rey czyta listy Forbishera, Timothy Cavendish czyta powieść o Luisie Rey, Sonmi~451 ogląda film na podstawie książki Timothy'ego Cavendisha, a Zachary odkrywa prawdziwą historię życia Sonmi zapisaną w antyfonie. Wszystko to oczywiście zostało ujęte w filmie, ale mimo to w książce owe przejścia są jeszcze bardziej wyraźne.

Naturalną koleją rzeczy pojawią się tutaj kolejna kwestia czyli pytanie czy warto zobaczyć film przed lekturą, czy lepiej poczekać? Cóż, muszę przyznać, że film Wachowskich jest naprawdę świetną adaptacją i dopiero po odłożeniu książkowego "Atlasu" zrozumiałam jak dużo pracy musieli włożyć w swoje dzieło, ale z drugiej strony jest w pewnym sensie zupełnie inny niż książka.


Dlaczego? Nie chodzi mi tu bynajmniej o różnice na poziomie fabularnym, chociaż te i owszem występują i są dość znaczne, dlatego książka nie raz mnie zaskoczyła. Nie chodzi też o przesłanie filmu, bo jest ono w gruncie rzeczy takie samo. Nie mam też na myśli wykorzystania tych samych aktorów do odgrywania wielu ról, co wzmacnia wątek reinkarnacji. Więc co?

Według mnie różnica między książką, a filmem zasadza się przede wszystkim na hollywoodzkim charakterze produkcji Andy'ego i Lany Wachowskich. Trudno powiedzieć czy sami o tym zdecydowali, czy wymusiło to studio, ale ich "Atlas" jest zdecydowanie bardziej romantyczny. Jak to rozumieć? Mówiąc delikatnie historia Mitchella została w filmie lekko posłodzona, a wychodząc z kina można cieszyć się naiwną wiarą w to, że "miłość wszystko zwycięża". Cóż ze wszystkich rzeczy, które mogę powiedzieć o "Atlasie" raczej nie określiłabym go jako książki o miłości. Ponadto wiele wątków, w tym bardzo wiele takich o wyjątkowo nieprzyjemnym charakterze, zostało w filmie pominiętych. Być może zadecydowały o tym ograniczenia czasowe, a może chęć stworzenia pięknej bajki? W każdym razie u Davida Mitchella świat jest zdecydowanie gorszym miejscem niż w produkcji Wachowskich.

Co ciekawe zaczynając "Atlas chmur" chciałam jak najszybciej przejść przez wszystkie wątki zakrawające o realizm, żeby jeszcze raz poznać historię Sonmi~451, a tymczasem to nie ona stała się moją ulubioną opowieścią w tej historii. Nie wiem dlaczego, ale jak już wspominałam najbardziej urzekły mnie listy utracjuszowskiego dandysa Roberta Forbishera, który za kompozycję swojego "Atlas chmur" zapłacił najwyższą cenę. Może właśnie dlatego, że w jego przypadku była to najbardziej świadomie uiszczona opłata?

I tu dochodzimy do tego o czym, przynajmniej w moim odczuciu, jest książkowy "Atlas Chmur". Nie jest książka o reinkarnacji (bo jest to wątek zależny od interpretacji czytelnika), ani o dobrej karmie (bo czarnych charakterów wcale nie spotykają zasłużone kary), ani o cudownej sile miłości (bo cudów nie ma, a świat jest podły), ale o tym, że jednostka może zmienić świat. Njalepiej opisuje to chyba zdanie z końca książki, a zarazem Dziennika pacyficznego Adama Ewinga, który pisze " Życie poświęcone kształtowaniu świata, jaki chcę, by Jackson (syn bohatera) odziedziczył, a nie jaki boję się, że odziedziczy  taka Idea życia zdaje mi się godną". Zaraz po tym Ewing/Mitchell dodaje, że jest świadomy tego, że nie będzie to łatwa droga i że będzie zaledwie kroplą w nieskończonym oceanie, "Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?" - tym pytaniem autor kończy "Atlas chmur", a czytelnik musi sam znaleźc swoja odpowiedź.