piątek, 30 listopada 2012

Zmierzch "Zmierzchu"

Słucham sobie soundtracku z "Twilightu" i nie chce mi się wierzyć, że właśnie mijają 4 lata od pojawienia się pierwszego filmu w kinach. Jak nietrudno się domyślić piszę to, żeby jakoś ładnie zagaić tematykę tego posta, którym będzie oczywiście słynna saga Stephenie Meyer, do której przeczytania, obejrzenia i wielokrotnego przesłuchania prawie wszystkich soundtracków (są naprawdę dobre!) przyznaję się niezrażona tym, że zostanie to wzięte za obciach.


Pamiętam jak pierwszy raz usłyszałam o "Zmierzchu" będąc w Stanach. Było to lato 2008 roku, pracowałam wówczas w uroczej Carpinterii nieopodal miasteczka Santa Barbara, a ponieważ nie miałam samochodu po wieczornych zmianach wracałam do domu ze swoją koleżanką z pracy Jennifer. Nie jestem w stanie oddać tego jak podekscytowana była opowiadając mi o książkach Meyer, z czego zrozumiałam głównie tyle, że jest to rzecz o dziewczynie zakochanej w wampirze. Nudy, myślałam sobie wtedy i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby sięgnąć po "Zmierzch" mimo swoich licznych i długich wizyt w  Barnesie&Noblu, gdzie przeglądałam dotykałam i podczytywałam wszystkie co ładniejsze pozycje na moich ulubionych półkach z fantasy i s-f. Co dziwne nic sobie wówczas z tej działki nie kupiłam zakładając, że z powodu ograniczeń wagi bagażu lepiej kupić trochę naukowych książek Jamesa Clifforda, które do dziś pięknie prezentują się w naszej domowej biblioteczce nigdy nie zaznając zaszczytu bycia przeczytanymi.

Santa Barbara to cudowne miasteczko, polecam wam je sobie wygooglować. Tak zresztą do niego trafiliśmy - najpierw obejrzeliśmy mapę zachodniego wybrzeża USA, a potem wpisywaliśmy różne miejscowości w przeglądarkę. SB spodobało nam się najbardziej i tam wylądowaliśmy na naprawdę udane trzy miesiące naszego życia. A oto i ono;]


Ale wracając do tematu czas odpowiedzieć na pytanie jak to się stało, że w końcu się "Zmierzchem" zainteresowałam? Cóż kiedy wróciłam do domu okazało się, że zmierzchomania sięgnęła i tu, pomyślałam więc, że może spodoba się to mojej przyjaciółce i kupiłam jej trzy tomy. Jednak coś nie bardzo chciała się wziąć za ich czytanie, więc postanowiłam je pożyczyć i zobaczyć co to za bestseller. No i tak właśnie przepadłam. Dla mutualnego doświadczenia posłuchajcie sobie tego, czego ja słucham pisząc te słowa:


Teraz drogi czytelniku mógłbyś spytać co mi się spodobało w tej banalnej dziecinnej i naiwnej historyjce, skoro wyszło już na jaw, że lubię dziwne brzydkie, mroczne rzeczy, wypruwanie flaków, perwersje i inne ohydztwa? No cóż, żeby nie nakłamać - ja też kiedyś byłam zagubionym dziewczęciem z highschoolu, które wodzi oczami za swoim wymarzonym Edwardem. Szkoda tylko, że moi Edwardowie byli zazwyczaj rozczarowaniem...;] No niestety nie pisali dla mnie piosenek, nie byli wampirami i w ogóle spodziewałam się po nich trochę więcej (chociaż jeden nauczył mnie nurkować).


Nie ma chyba co czytać tych wyznań zbyt dosłownie, jednak "Zmierzch" w jakiś sposób obudził we mnie sentymentalną nutę, może nawet jakąś tęsknotę za czasami, które już mięły. Za tymi wszystkimi fajnymi rzeczami, które się robi mając kilkanaście lat, kiedy człowiek żyje daną chwilą, a nie przyszłością, kiedy wszystko jeszcze może się zdarzyć, a każdy dzień może być ekscytujący nawet jeśli o twoje względy nie konkurują wampir-gentleman i ładnie zbudowany wilkołak. Swoją droga jak oczywiście wybrałabym tego drugiego, bo zmienia się w bardzo miłego oku wilka.


Generalnie historia Belli i Edwarda jest ładna i budująca, bo przecież warto czekać na tego jedynego, nawet jeśli po drodze pokochamy futrzastego Indianina. Poza tym sporo tu wartości rodzinnych i innych chrześcijańskich przykazań, które w wydaniu Stephenie Meyer  nie są w żaden sposób denerwujące. A jakby tego mało bardzo podoba mi się też to, że z każdym kolejnym tomem Bella całkiem nieźle się emancypuje, aż pod koniec dochodzi do tego, że to ona zawiaduje całym zmierzchowym towarzystwem. Generalnie poleciłabym tą lekturę wszystkim dorastającym dziewczętom w tych niepewnych czasach.


Wszystko to oczywiście zmierza do finału którym jest druga i ostatnia filmowa cześć sagi czyli "Przed świtem", na której przedwczoraj byłam w kinie. Po tych wszystkich wywodach, chyba nie mam już po co recenzować filmu. Wiadomo, że mi się podobał;] ale o dziwo Współgremlins też się nie wynudził w kinie, chociaż pewnie ogląda to wszystko tylko ze względu na mnie. Jak napisał Kamil Śmiałkowski na Stopklatce "Condon (reżyser) idealnie porusza się na krawędzi autoparodii. Nigdy jej nie przekracza, ale w końcu o to chodzi w takiej zabawie" i ma wiele racji, bo mam jeszcze na tyle dystansu, żeby pośmiać się z Belli uganiającej się po lesie za zdobyczą, czy z jej genialnego tekstu wygłaszanego po wampirycznym seksie z Edwardem, kiedy mówi "teraz rozumiem jak bardzo musiałeś się wcześniej hamować". Biedny chłopak, to ci dopiero komplement;] 

Rację mają też ci, którzy zauważają, że jest tu więcej akcji niż w pozostałych trzech filmach razem wziętych. Generalnie nie ma na co narzekać - "Przed świtem", to miły i przyjemny popkulturowy produkt, który ogląda się z uśmiechem na twarzy, a i można się popłakać ze wzruszenia jeśli ma się miękkie serce...No ale po te wrażenia trzeba się udać do kina do czego szczerze zachęcam również poniższym trailerem:


3 komentarze:

makroman pisze...

O preferencja wilkołaka jest miło mojej wilczej wyjącej do księżyca duszy ;-)

A czyż nie jest niesamowity mit wampirów - żyjących wiecznie - wiecznie cierpiących (o to takie "romantyczne" cierpienia) - znających wszystko - mądrzejszych, silniejszych, odważniejszych od ludzi?

Czytający Gremlin pisze...

A ja właśnie myślałam ostatnio o tym, żeby sobie obejrzeć znowu "Wywiad z wampirem" - kwintesencję tego mitu. Zapewne nabawiłam się tej potrzeby pod wpływem najnowszej (i niestety dość kiepskiej) książki Anne Rice o wilkołakach.

Zresztą właśnie ten drugi gatunek - wilkołaki wydaje mi się bardzo "pełnokrwisty", bo wampiry często są aż nazbyt romantyczne. To zresztą bardzo ciekawe, że wolimy je postrzegać jako wzniosłe istoty, bo jestem pewna, że gdyby były prawdziwe i dysponowały nadnaturalną siłą, inteligencją i doświadczeniem, byłby raczej mało szlachetne tak, jak w Daybrakres http://www.imdb.com/title/tt0433362/. Sam film raczej średni, ale ciekawa koncepcja przyszłości, w której ludzie są traktowani jak zwierzęta na ubój.

Wilkołakom natomiast bliżej do natury niż do filozofii i według mnie, o ile wampiry to efekt marzeń o życiu wiecznym, wilkołaki to fantazja o wyrwaniu się spod ograniczeń społeczeństwa, żeby sobie pobiegać po lesie i zapolować jak to niegdyś bywało...

makroman pisze...

To chyba dwie strony tej samej monety - wysublimowany arystokratyzm wampirów i dzikość wilkołaków.
Oczywiście jak słusznie zauważyłaś to marzenia, w kontakcie z prawdziwym krwiopijcą, zapewne ten romantyczny sznyt długo by się nie utrzymał...

a propos filmów był onegdaj taki jeden nader mi się podobający głownie zresztą ze względu na biblioteczną scenerię i bibliotekarkę w roli prawie głównej ale niestety zapomniałem tytułu.

"wywiad" jest super, ale na moje gusta nieco zbyt rozhamletyzowany.