wtorek, 30 kwietnia 2013

Obcy z syndromem Sztokholmskim


Ponieważ, jak pamiętamy, lubię prozę Stephenie Meyer i jej ekranizacje, namówiłam Współgremlinsa na obejrzenie "Intruza" i przyznaję, że dawno już nie miałam w kinie takich wyrzutów sumienia;] Książki niestety nie czytałam, natomiast  film jest totalnie rozczarowujący. Meyer wymyśliła naprawdę fajną historię s-f, a wygląda to mniej więcej tak - rasa obcych nazywających siebie duszami przypuszcza inwazję na ziemię, ale wcale jej nie niszczy, a czyni ją cudowną oazą, w której nie ma głodu, wojen ani chorób, a cała planeta osiągnęła ekologiczny balas. Wszystko byłoby pięknie gdyby nie to, że obcy są pasożytami, które przejmują ludzkie ciała.

Główna bohaterka Melanie Stryder jest jedną z ostatnich nie zainfekowanych przedstawicielek ludzkiej rasy, ale już w pierwszej scenie zostaje schwytana i zainfekowana. Jej ciało przejmuje dusza o imieniu Wagabunda, ale osobowość Melanie okazuje się  tak silna, że  biedna dziewczyna dostaje rozdwojenia jaźni. Za sprawą siedzącej w jej głowie Mealanie Wagabunda decyduje się na ucieczkę i wyrusza na poszukiwanie ocalałych niedobitków ludzkości.

Właściwie wszystko zapowiada się w "Intruzie"  nieźle, kiedy okazuje się,  że nagle z opowieści s-f film zmienia się w płaczliwy romans. Melanie/Wagabudna dociera wreszcie do celu, ale nie może liczyć na zbyt ciepłe powitanie. Wręcz przeciwnie jej ukochany Jared na wejście obdarza ją nokautującym ciosem, nie zważając na to, że bądź co bądź bije ciało swojej ukochanej, a wszyscy inni chcą się jej jak najszybciej pozbyć. Tymczasem dziewczyna zamiast od razu powiedzieć prawdę o swojej schizofrenii zupełnie bez sensu ukrywa ten fakt.

Ponieważ chłopak Melanie Jared nie lubi swojej dziewczyny z duszą obcego, staje się ona szybko obiektem zainteresowania Iana, który zresztą na samym początku chciał ją zabić (w filmie jest ona jedyną nastoletnią dziewczyną w kryjówce ludzi, więc to pewnie dlatego). Ludzie skracają imię Wagabundy do Wandy i tak bohaterka zaczyna asymilować się z naszą podłą rasą. W międzyczasie Jared uświadamia sobie, że Melanie wciąż siedzi w swoim ciele i  zmienia zdanie co do zabicia jej, a w filmie wraca motyw ze "Zmierzchu", bo znów mamy dziewczynę rozdartą pomiędzy dwóch atrakcyjnych facetów (ale dobór aktorów wyjątkowo kiepski).

 





















Co najbardziej dziwi w tym filmie, to naiwność głównej bohaterki, bo jak uwierzyć w to, że ponad tysiącletni kosmiczny pasożyt, nagle ulega zachwytowi życiem ziemskich nastolatków? Do tego u Wandy wykształca się silny syndrom sztokholmski, bo nie tylko szybko zapomina o ciosie od Jareda i zamachach na swoje życie, ale także o tym, że ludzie nie są zbyt łaskawi dla jej bądź co bądź pokojowo nastawionej rasy.

Na uwagę w "intruzie" zasługuje też niemal komiczna rola Diane Kruger, która gra Poszukiwacza ścigającego główną bohaterkę. Jej zawzięte miny przypominają T-1000 z Terminatora 2, a jej obsesja, choć aktorsko ociera się o satyrę, to jednak jest jedyną sensowną motywacją w tym filmie. Diane bardzo chciałaby złapać Wagabundę/Wandę, a wraz nią niedobitki ludzkości, i choć wszystkie inne dusze mówią jej "hej wyluzuj, nic tam nie ma", to ona oczywiście ma rację. Naprawdę kosmiczne pasożyty powinny być bardziej zawzięte...

Ostateczny wydźwięk filmu jest bardzo smutny, bo choć oczywiście nastoletnia miłość triumfuje, to ludzkość dowiaduje się jak pokonać obcych i możemy być pewni, że znów zacznie się zabijanie, a planeta pogrąży się runie.... Czy warto to zobaczyć? Jeśli wątek romansowy was nie zemdli, to można to jakoś znieść, ale lojalnie ostrzegam mimo zachęcającego trailera, wszystkie próby zrobienia z tego kina akcji ewidentnie spełzły na niczym

sobota, 20 kwietnia 2013

"Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?"

"W pojedynczym człowieku samolubność szpeci duszę; dla rodzaju ludzkiego samolubność jest zagładą". Cytat w tytule i cytat na początku posta, którego chciałam napisać już jakiś czas temu, ale niestety natłok obowiązków czynił to niemożliwym. W końcu jednak na wszystko przychodzi odpowiedni moment i tak dziś napiszę wam o jednej z najlepszych książek jakie kiedykolwiek trafiły w moje ręce czyli o "Atlasie chmur" Davida Mitchella.

Jeśli  pamiętacie jak zachwycona byłam filmem Wachowskich, to nie powinno was zdziwić, że książkowy oryginał uważam za dzieło wybitne. Mój ulubiony bohater z "Atlasu",Robert Forbisheh, pisał w pożegnalnym liście  - kiedy  jedne drzwi się zamykają, kolejne się otwierają i tak właśnie dzieje się w książce Davida Mitchella, który z wyjątkową finezją  połączył ze sobą sześć opowieści tworząc prawdziwe arcydzieło.


Od czego powinnam zacząć uzasadnienie swojego zachwytu? Bez wątpienia od samej konstrukcji książki, której lektura najbardziej kojarzy mi się z wchodzeniem na szczyt (co zresztą dokonuje się również w warstwie literackiej mniej więcej w połowie książki!), a następnie schodzeniem z niego. Być może mój język jest niewystarczający na opisanie tego jak wspaniały jest "Atlas", ale pozwólcie, że spróbuję.

Wyobraźcie więc sobie, że stoicie przed wysoką górą, która owszem jest zachwycająca, ale trudna do zdobycia. Wiecie, że wejście na nią będzie wymagało wysiłku, ale zarazem na szczycie czeka was coś cudownego, bo zobaczyliście już w filmie zapowiedź doskonałego science fiction. Początkowe podejście jest trudne, bo nie widać jeszcze pięknych widoków, szczyt daleko, mięśnie nie zdążyły się rozgrzać. Jednak z każdym krokiem krajobraz staje się ciekawszy, endorfiny zaczynają rozchodzić się po krwiobiegu, aż wreszcie niemal na haju docieracie na szczyt. Widok z góry sprawia, że czujecie się jakbyście mogli objąć wzrokiem cały świat, a w perspektywie wszystkie poprzednie etapy wędrówki układają się w doskonały obraz, w którym każdy element ma swoje znaczenie i miejsce. A kiedy już schodzicie z powrotem na dół (niestety zawsze przychodzi ten moment), nogi niosą was szybciej niż by się chciało, właściwie same idą aż do punktu wyjścia, gdzie z pewnym smutkiem z powodu zakończonej przygody, ale zarazem satysfakcją, całą wyprawa łączy się w niezapomniane przeżycie.

Ale metafora podróży na szczyt ma jeszcze jedno dno, bo idąc w głąb książki podróżujemy też w czasie od końca XIX w., przez lata 30, 70 i 90 XX w., aż po futurystyczną przyszłość i postapokaliptyczne oblicze ziemi za kilka tysięcy lat. Za każdym razem prowadzi nas inny bohater, a każda kolejna postać czyta/poznaje/ogląda historię życia swojego poprzednika. I tak Robert Forbisher czyta dzienniki Adama Ewinga, Luisa Rey czyta listy Forbishera, Timothy Cavendish czyta powieść o Luisie Rey, Sonmi~451 ogląda film na podstawie książki Timothy'ego Cavendisha, a Zachary odkrywa prawdziwą historię życia Sonmi zapisaną w antyfonie. Wszystko to oczywiście zostało ujęte w filmie, ale mimo to w książce owe przejścia są jeszcze bardziej wyraźne.

Naturalną koleją rzeczy pojawią się tutaj kolejna kwestia czyli pytanie czy warto zobaczyć film przed lekturą, czy lepiej poczekać? Cóż, muszę przyznać, że film Wachowskich jest naprawdę świetną adaptacją i dopiero po odłożeniu książkowego "Atlasu" zrozumiałam jak dużo pracy musieli włożyć w swoje dzieło, ale z drugiej strony jest w pewnym sensie zupełnie inny niż książka.


Dlaczego? Nie chodzi mi tu bynajmniej o różnice na poziomie fabularnym, chociaż te i owszem występują i są dość znaczne, dlatego książka nie raz mnie zaskoczyła. Nie chodzi też o przesłanie filmu, bo jest ono w gruncie rzeczy takie samo. Nie mam też na myśli wykorzystania tych samych aktorów do odgrywania wielu ról, co wzmacnia wątek reinkarnacji. Więc co?

Według mnie różnica między książką, a filmem zasadza się przede wszystkim na hollywoodzkim charakterze produkcji Andy'ego i Lany Wachowskich. Trudno powiedzieć czy sami o tym zdecydowali, czy wymusiło to studio, ale ich "Atlas" jest zdecydowanie bardziej romantyczny. Jak to rozumieć? Mówiąc delikatnie historia Mitchella została w filmie lekko posłodzona, a wychodząc z kina można cieszyć się naiwną wiarą w to, że "miłość wszystko zwycięża". Cóż ze wszystkich rzeczy, które mogę powiedzieć o "Atlasie" raczej nie określiłabym go jako książki o miłości. Ponadto wiele wątków, w tym bardzo wiele takich o wyjątkowo nieprzyjemnym charakterze, zostało w filmie pominiętych. Być może zadecydowały o tym ograniczenia czasowe, a może chęć stworzenia pięknej bajki? W każdym razie u Davida Mitchella świat jest zdecydowanie gorszym miejscem niż w produkcji Wachowskich.

Co ciekawe zaczynając "Atlas chmur" chciałam jak najszybciej przejść przez wszystkie wątki zakrawające o realizm, żeby jeszcze raz poznać historię Sonmi~451, a tymczasem to nie ona stała się moją ulubioną opowieścią w tej historii. Nie wiem dlaczego, ale jak już wspominałam najbardziej urzekły mnie listy utracjuszowskiego dandysa Roberta Forbishera, który za kompozycję swojego "Atlas chmur" zapłacił najwyższą cenę. Może właśnie dlatego, że w jego przypadku była to najbardziej świadomie uiszczona opłata?

I tu dochodzimy do tego o czym, przynajmniej w moim odczuciu, jest książkowy "Atlas Chmur". Nie jest książka o reinkarnacji (bo jest to wątek zależny od interpretacji czytelnika), ani o dobrej karmie (bo czarnych charakterów wcale nie spotykają zasłużone kary), ani o cudownej sile miłości (bo cudów nie ma, a świat jest podły), ale o tym, że jednostka może zmienić świat. Njalepiej opisuje to chyba zdanie z końca książki, a zarazem Dziennika pacyficznego Adama Ewinga, który pisze " Życie poświęcone kształtowaniu świata, jaki chcę, by Jackson (syn bohatera) odziedziczył, a nie jaki boję się, że odziedziczy  taka Idea życia zdaje mi się godną". Zaraz po tym Ewing/Mitchell dodaje, że jest świadomy tego, że nie będzie to łatwa droga i że będzie zaledwie kroplą w nieskończonym oceanie, "Lecz czymże jest każdy ocean jeśli nie morzem kropel?" - tym pytaniem autor kończy "Atlas chmur", a czytelnik musi sam znaleźc swoja odpowiedź.

środa, 3 kwietnia 2013

Edward "Wiecznie żywy"

Niestety w Dragon Age'a nie da się grać non stop, bo czasem trzeba wyjść z domu, coś załatwić, popracować itd, a w międzyczasie zawsze można coś poczytać i tak ostatnio w moje ręce trafił ksiązkowy pierwowzór filmu "Wiecznie żywy" autorstwa niejakiego Isaaca Mariona. 

Biorąc do ręki tę książkę z rekomendacją od Stephenie Meyer na okładce (oczywiście pamiętamy, że bardzo ją lubię) pomyślałam sobie "no tak kolejny naśladowca". Zupełnie niesłusznie! "Wiecznie żywy" okazał się jedną z zabawniejszych i błyskotliwszych książek jakie ostatnio czytałam, a pochłonięcie go zajęło mi dosłownie jeden dzień. 


Dlaczego? Cóż Isaac Marion miał fantastyczny pomysł na to, żeby spojrzeć na świat z perspektywy zombie, a nie tak, jak dotychczas bywało, z punktu widzenia bohaterów, którzy desperacko walczą o życie i zachowanie mózgów we własnych czaszkach. Narracja ta jest tak przekonywująca, że choćby dla niej samej warto sięgnąć po "Wiecznie żywego".

Tytułowy bohater nazywa się po prostu R, ponieważ po przemianie w zombie zatracił umiejętność wydawania z siebie artykułowanych dźwięków, pamięć i wiele innych ludzkich odruchów. Mimo to o dziwo nie przestał myśleć, choć są to myśli dość przegniłe i toczące sie na bardzo wolnych obrotach.

R, jak większość żywych trupów, nie wiedzie zbyt ciekawego życia. Wałęsa się po lotnisku, które zombie obrały sobie za obozowisko, słucha starych płyt w samolocie, w którym zamieszkał, a czasem filozoficznie pogrążą się w myślach zadając sobie pytanie o to kim jest. Ta rutyna raz na jakiś czas jest przerywana wypadami na polowanie, którego celem są oczywiście żywi ludzie i ich mózgi.



Zwoje mózgów żywych są szczególnym przysmakiem dla zombie, ponieważ razem z nimi pochłaniają wspomnienia zabitych ludzi i dokładnie to dzieje się z R, kiedy pożera mózg Perrego Kelvina. Jednak tym razem wraz z posiłkiem dzieje się coś dziwnego – R przejmuje nie tylko wspomnienia Perrego, ale także jego uczucia, a zwłaszcza te, którymi darzył on swoją dziewczynę Julie. Miłość trafia go jak grom z jasnego nieba, i R robi coś niezwykłego – zamiast zaatakować ją i pożreć tak wszystkich innych ludzi, zabiera ją ze sobą na lotnisko. 

Jak łatwo się domyślić, dziewczyna nie jest zachwycona tym faktem, ale z czasem okazuje się, że R, jak na żywego trupa, nie jest wcale takim złym kompanem. Właściwie to okazuje się najlepszym facetem pod słońcem - ponieważ nie potrafi zbyt wiele powiedzieć zawsze cierpliwie jej słucha, przynosi jej ulubione danie wygrzebane spośród samolotowych mrożonek, a kiedy chce jej coś przekazać chwyta za igłę gramofonu i korzysta z wybranych fraz w piosenkach. Słodko, normalnie Edward w skórze żywego trupa;]

Później jest ciut gorzej, bo fabuła ma tyle dziur co szwajcarski ser, pełno tu niekonsekwencji i absurdów, ale mimo wszystko zanim do tego doszłam, tak bardzo polubiłam R i Julie, że po postu przestałam się tym przejmować.

Podsumowując polecam wszystkim, którzy lubią się pośmiać, fascynują się zombie i wierzą, że miłość pokonuje wszystkie przeszkody;] Ja tymczasem czekam aż film wyjdzie na DVD, bo spóźniłam się do kina