piątek, 25 lipca 2014

Krwawa, wredna i jak zawsze zaskakująca "Gra o tron"

Dzisiaj post napisany miesiąc temu, w przededniu narodzin mojej Zu. dopiero dziś mam wolną chwilę, żeby go wreszcie opublikować, co powinno dać wam dobre wyobrażenie o byciu świeżo upieczonym rodzicem. W treści nic nie zmieniam, bo i po co, a nikła ilość zdjęć to wina fantastycznego produktu googla jakim jest blogger, który nie pozwala mi na ich zamieszczenie.
Jak możecie pamiętać z postów Gra frustracji, Coraz ciekawsza gra, a wreszcie Gra zdrady, zemsty i rozpaczy od początkowego zniechęcenia doszłam niemal do całkowitego utożsamienia fabuły serialu ze swoim życiem. Nie, spokojnie nie dosłownie, ale jednak... Dlaczego? Otóż dlatego, że pisząc to jestem wciąż pod wrażeniem ostatniego odcinka czwartego sezonu zatytułowanego "The Children", który zbiegł się z faktem, że właśnie oczekuję swojego pierwszego potomka.



Tak naprawdę, to według wyliczeń lekarzy replikacja powinna zostać już sfinalizowana, ale cóż począć, kiedy natura wie lepiej. Pozostaje czekać i pisać póki jeszcze mogę, bo później podobno nie pójdę do kina przez najbliższe dwa lata, nie będę miała czasu na seriale, a książki to już tylko w postaci audiobooków.Tak przynajmniej mówią, a jeśli to prawda pozostaje tylko mieć nadzieję, że za tak wielkie rodzicielskie wyrzeczenia nie skończę tak, jak Tywin Lannister.

Ale zacznijmy od początku. Jak pamiętamy z końcówki trzeciego sezonu rodzinie Starków stały się rzeczy przykre i straszne, ale mimo to większość dzieci Eddarda Starka przeżyła i każde z nich czeka w czwartym sezonie własna przygoda.

Pierwsza niech w takim razie będzie Arya, którą pod koniec trzeciego sezonu pojmał Ogar. Jak pamiętamy początkowo chciał ją z drobną opłatą oddać matce, ale kiedy ów plan zawiódł postanowił z podobnym zamiarem odwieźć dziewczynę jej ciotce Lysie Arryn. I tak zaczyna się kino drogi pod szyldem "stary zgorzkniały facet i dziewczynka zła na cały świat". Początkowo oczywiście ta para się nie dogaduje, by pod koniec swojej wspólnej drogi stworzyć, wydawałoby się, zgrany tandem. Dokąd doprowadzi ich wspólna ścieżka? Do bez wątpienia zaskakującego finału tej znajomości, w którym, przyznaję zachowanie Arii mocno mnie zaskoczyło.

 

Z kolei poślubiona Tyrionowi Sansa przez pierwszą połowę sezonu nadal snuje się smutna po zamku, a patrzenie na nią rodzi pytania o to jakie znowuż nieszczęścia czekają ową dziewczynę. Tymczasem nadchodzi dla niej wyjątkowo szczęśliwy dzień czy ślub Joeffreya i Margery.



Nie chcę nikomu odbierać przyjemności z oglądania drugiego odcinka sezonu, ale zdradzę tylko, że choć nasz ulubiony bohater Joffrey doprowadza w nim widza do szczytu niesmaku, to jednak ostanie minuty wszystko rekompensują z nawiązką. Zdradzę tylko tyle, że Sansa po tym wydarzeniu musi opuścić Kig's Landing i wreszcie zaczyna rozumieć jak się gra w "Grę o tron".

Oprócz Arii wątek kina drogi widać tez w losach Brana Starka, który z towarzyszami poznanymi w ostatnim sezonie brnie dalej na północ, aby odnaleźć trzy-okoą wronę. Generalnie niewiele się u niego zmienia, ale on sam coraz umiejętniej i częściej zmienia postać. Podsumowując nie jest być może najbardziej ekscytującym z bohaterów, ale zapowiada się bardzo dobrze.


Ulubieniec pań – Jon Snow po wesołych przygodach za murem wraca do praworządnego życia strażnika. Niestety nikt w Castle Black nie chce mu wierzyć w to, ze z północy nadciąga armia dzikich uciekająca przed lodowymi zombie. Dowódców Snowa nie przekonuje nawet fakt, że ta grupa, której udało się przekroczyć mur wybija co do nogi okoliczne wsie i miasta. I tak biedny Jon będzie musiał sam uratować cały świat, co nie będzie proste, bo przecież była dziewczyna wciąż czyha na jego życie. Jeśli spodziewaliście się, że „żyli długo i szczeliwie” z Ygritte to jesteś cie naiwni. Mnie w każdym razie brak happy ednu w tym przypadku wcale nie zasmucił.

„Gra o tron” to jednak nie tylko losy Starków. A spośród wszystkich, którzy ją toczą moimi ulubieńcami wciąż są Daenerys i Tyrion. W sezonie czwartym moja ulubienica z pasją i socjalistycznym zacięciem kontynuuje zdobywanie  miast Zatoki niewolników i wyzwalanie tychże spod jarzma ich panów. Idzie jej to tak dobrze, że nie może przestać, ale przy okazji jej poczucie sprawiedliwości dotyka jej największego skarbu czyli smoków. Cóż według mnie wielka szkoda i mam nadzieję, że w kolejnym sezonie zmieni zdanie, bo inaczej przestanę jej kibicować.


Jeśli wydawało wam się wcześniej, że Tyriona wciąż spotykają liczne i niezasłużone nieprzyjemności, to tylko wam się wydawało. Generalnie powinien był pozwolić zdobyć King’s Landing Stannisowi kiedy miał okazję, a sam zabrać Shae i uciekać jak najdalej od swojej uroczej rodziny. Niestety biedny karzełek chciał, żeby ojciec był z niego dumny i dobrze wiemy co go za to spotkało. Jakby tego było mało w tym sezonie wszystkie chamskie teksty wobec Joeffreya, za które zyskał sobie tyle sympatii, obracają się przeciwko niemu. Niestety najwyraźniej ludzie wolą zwyrodnialców będących efektem kazirodztwa, niż sympatyczne karzełki, takie już jest życie, ale czasem może być o jedną krzywdę za daleko i tak właśnie dzieje się w przypadku Tyriona. I tu wracając do tytułu ostatniego odcinka sezonu – The Children odbywa się najważniejsza lekcja pedagogiczna udzielana przez Georga Martina. Doświadczają jej przede wszystkim Aryia i Ogar, Daenerys i jej smoki oraz Tyrion i Tywin Lannisterowie, a kiedy o niej myślę, aż trochę strach mieć dzieci. Jaka to lekcja? Przede wszystkim, żeby nie być wrednym dla swoich dzieci, ale z drugiej strony, że nie możemy od nich oczekiwać, że będą dokładnie takie, jakbyśmy oczekiwali, co w przypadku Tyriona oznacza martwe. Warto też nadmienić, że niezwykle zaskakujący okaże się finał związku Tyriona i Shae. Zachwiało to moją wiarą w prawdziwość jej uczuć, ale pomogli mi znajomi mężczyźni przypominając, że skrzywdzone kobiety potrafią być naprawdę podłe z czym całkowicie się zgadzam;]

W sezonie czwartym pojawiają się jeszcze dwie postacie, które zasłużyły sobie na to by o nich napisać. Pierwszą z nich jest wspomniana już siostra Catelyn Lysa Arryn. Już w pierwszej scenie kiedy ją poznajemy (karmiącą piersią 10-letnie dziecko) było wiadomo, że nic nie jest z nią tak jak powinno być, jednak dopiero ostatnie odcinki pokazały z jak bardzo pokręconą postać stworzył Martin. Nie da się tego opisać tak, żeby nie zepsuć komuś przyjemności  (a może raczej nieprzyjemności) z oglądania jej na ekranie, ale trzeba to przyznać Kate Dickie, że wzbudziła we mnie obrzydzenie dorównujące Jackowi Glessonowi wcielającemu się w Joffreya.

Na sam koniec pozostawiam Oberyna Martella nową i nieodżałowaną postać czwartego sezonu.  Co by o nim nie powiedzieć, to bohater, który kierował się przede wszystkim szlachetnymi zamiarami pomszczenia śmierci siostry i zemsty na Lannisterach. Bardzo mu w tym kibicowałam, ale cóż z tego? Jeśli wcześniej myślałam, że odcinek , w którym zginął Rob Stark był masakryczny, to „The Viper and the Mountain” podsumowujący karierę Oberyna sprawił, że miałam ochotę przestać oglądać serial. Ech,  ale za to przecież lubimy „Grę”, że jest krwawa, wredna i zaskakująca, prawda?

1 komentarz:

makroman pisze...

Bycie świeżo upieczonym rodzicem nie jest takie straszne, trzeba sobie tylko dobrze dzień poukładać - faktycznie z wyjściami to kłopot, ale za to w domu wcale nie musi być katorgi.