środa, 30 maja 2012

Polowanie na trole? Zdecydowanie odradzam

Zdaje się, że nie doceniłam potęgi karmy, a już na pewno nie doceniłam troli. Czytajcie więc i zaczerpnijcie z tej nader anegdotycznej historii naukę na przyszłość, która być może okaże się dla was łaskawsza.

A wszystko zaczęło się od filmu "The Troll Hunter". Jakiś czas temu zupełnie niezależnie od siebie dwa znajome nerdy (jeden narodowości niemieckiej), poleciły nam ten film jako bardzo fajny doku, a raczej mocku-ment. Któryś nawet nam go nagrał i tak ten przeklęty film leżał sobie i leżał, aż przy okazji wizyty przyjaciela postanowiliśmy obejrzeć coś nerdowatego. "Łowca trolli" brzmiało jak znalazł, a plakat wyglądał zachęcająco, nieprawdaż?


Niestety ja i Luke wytrzymaliśmy chyba z pół godziny Radek twierdzi, że dotrwał do końca, ale jak się ta historia skończyła nie potrafił odpowiedzieć, wiec kłamał.

Spanie we trójkę na jednej kanapie w pozycjach siedząco-leżących możesz określić jako nieprzyjemne dopiero kiedy budzisz się o 3 nad ranem bo twój kręgosłup już nie mógł tego wytrzymać. Jest to zadanie dosyć trudne i żeby go dokonać, trzeba oglądać coś takiego, jak Transformersy (swoją droga szczerze nie cierpię tego robociarskiego szajsu za niebotyczne pieniądze, które powinny trafić do biednych dzieci, a nie Szyji Lebufona, który ani nie jest .przystojny, ani utalentowany i jeszcze chciałaby być Indianą Jonesem - niedoczekanie!). Ta mała dygresja w nawiasie chyba dobrze obrazuje mój stosunek do tej komercyjnej szmiry z identycznym scenariuszem w każdej części, drewnianą grą aktorską i drogim efekciarstwem!

Głęboki oddech...Ok, "Łowca troll" to nie "Transformers", nie ma tam Szyji, nie poszłaś na to do kina, nie dałaś zarobić Bayowi ani złotówki na wspomożenie jego chorego ego, głęboki oddech.

Trochę pomogło, to teraz szybko skoro już się wyżyłam dlaczego nie podobało mi się polowanie na trole? Bo jest totalnie nudne - przez cały film niemiłosiernie wkurzał mnie ten typ w niebieskiej kurtce, który jest tam niby narratorem. Naprawdę nie mogłam na niego patrzeć, głupie teksty, głupie miny, głupie wrzaski. dziewczyna na szczęście niemal się nie odzywa, a rzekomy operator nie pokazuje się niemal w ogóle, więc jest tam moją ulubioną postacią.

Sam Łowca wygląda jak Chuck Norris i już za to polubiłam go od pierwszego wejrzenia. ale niestety nawet Strażnik z Norwegii nie uratuje drętwego scenariusza. Wyobraźmy sobie grupę studentów, która chce zrobić film o kłusowniku, śledzą faceta po nocach i na drogach, a on zamiast zadzwonić na policje, po jakimś czasie zgadza się ich ze sobą zabrać na łowy. Gdybym ja była łowcą trolli zostawiłabym ich na pożarcie trollom. Zwłaszcza gościa w niebieskiej kurtce.

Może ta cześć filmu, która przespałam jest lepsza? Nie che mi się już sprawdzać, więc radzę wam obejrzeć film od razu od połowy, żeby nie tracić czasu, który bezinteresownie zmarnowałam po to, żeby was ostrzec. W każdym razie w mocje części filmu studenci ciągle obgadują biednego faceta i śledzą go, aż wreszcie ten stalking kończy się wspólnym polowaniem i zbrataniem się w bitwie.

Wszystkie najlepsze sceny w poniższym trailerze



Jest tam parę sympatycznych akcentów, jak na przykład podrzucanie niedźwiedzi w celu kamuflażu prawdziwych zdań łowcy troli, które nomen-omen przywozi ekipa polskich robotników, albo wyjaśnienie spiskowej teorii rządu, który utrzymuje społeczeństwo w nieświadomości torlej egzystencji. Dla mnie to jednak trochę za mało, a za dużo idioty w niebieskiej kurtce.

Zemściło się to na mnie tak, że wczoraj kiedy zasiadałam do komputera, żeby zjechać "Łowcę troli" niefortunnym ruchem przewróciłam kubek z herbatą na swoje "biurko na stole". Na komputer wylało się najmniej i do tego na głośnik, więc nawet niespecjalnie się tym przejęłam i zamiast od razu go wyłączyć i wyciągnąć baterię, zabrałam się za szukanie nowego obrusu na stół! Nigdy tak nie róbcie, obrus może poczekać, a laptop no cóż...Dosłownie kropla herbaty zaważyła na tym małym spięciu, które przepaliło świetlówki w monitorze i tak jestem nie tylko tymczasowo pozbawiona komputera, ale i będę lżejsza o parę stówek. Bywa

Jaki z tego morał - w tym okrutnym świecie nie można zaufać temu co zupełnie niezelżenie od siebie polecają dwa nerdy.


The Troll Hunter
Reżyseria: André Øvredal


poniedziałek, 28 maja 2012

Szponami i dziobem w stronę postępu


Zawsze byłum zdania, że gdybym mogłu przenieść swoju egzystencję do wirtualnej rzeczywistość nie wahałubym się ani chwili, a lektura „Perfekcyjnej niedoskonałości” Jacka Dukaja utwierdziła mnie w przekonaniu, że może szczęśliwie doczekam czasów, kiedy ciało przestanie być ograniczeniem umysłu.Marzenie to oczywiście jest mrzonką, zachodnim marzeniem-pułapką, ale jednak...

Jeśli mowa o Dukaju, to bardzo często spotykam się z pytaniem „Jak ci się to czytało?”. Jest to zrozumiałe ponieważ pan Jacek jest autorem, który dużo wymaga od swojego czytelnika i niestety często owi czytelnicy mają do niego o to pretensje czego wyraz dają w pełnych frustracji recenzjach. Cóż ja takiej na pewno nie napiszę, bo w mojej świętej trójcy ulubionych polskich autorów Dukaj zajmuje drugie miejsce, oczywiście (tak, tak, jestem mało oryginalna) po Sapkowskim.

Jak to rzekła moja babcia, po tym jak podrzuciłam jej „Lód” ze względu na przedwojenny klimat, który  bardzo lubi – jest to książka która zachwyca bogactwem języka, erudycją i pracowitością autora, a równocześnie, żeby ją czytać trzeba trochę znać się na filozofii. Zresztą o lodzie jeszcze na pewno napisze, jak kiedyś wreszcie skończę go czytać, bo niestety do komunikacji miejskiej ciężko toto zabrać.

Wróćmy więc do „Perfekcyjnej niedoskonałości”. Książka powiedziałbym w sam raz na ostanie dni wycieczki do Chin i powrót samolotem nad Kazachstanem. Nie tylko dlatego, że mamy tu cesarskie pola nano, czy  przez to, że Adam Zamoyski lubi chadzać w stroju lorda orientu, oj nie. W Chinach miałam też okazję popatrzyć sobie na krzywą progresu chińskiej cywilizacji, a przecież rzecz jest o postępie.



Adam Zamoyski astronauta z XXI wieku, a właściwie jego ciało zostaje znalezione we wraku „Wolszczana”, który kilkaset lat temu wystartował z Ziemi i słuch o nim zaginął. Dzięki nowoczesnej technologii śmierć nie jest jednak problemem i Adam zostaje odtworzony – zmartwychstany. Nie jest jednak bynajmniej tym samym Adamem, który wyleciał w kosmos w 2091 r., bo jego DNA nie zgadza się z żadnym z zapisanych DNA członków załogi. A jednak jego wspomnienia to wspomnienia Adam Zamoyskiego, jest wiec Adamem Zamoyskim czy nie jest? Jest jeszcze człowiekiem, czy kolejną formą ewolucji gatunku homo sapiens?

Adam przyciąga uwagę nie tylko ze względu na swoją tajemniczość, ale także dlatego, że studnie czasu wypuściły przepowiednię wg. której odegra on kluczową rolę w nadchodzącej wojnie, przez co oczywiście wojna wybucha, a wszyscy chcą mieć Zamoyskiego po swojej stronie lub w swojej garści. Niektórzy robią to bezpośrednio – zamykając go w czasoprzestrzennej pułapce, inni stosują bardziej subtelne metody jak Judas McPherson, jeden z najpotężniejszych ludzi, który oddelegowuje do opieki nad zmartwychstańcem swoją córkę Angelikę.

Najpierw uwięzieni w saku, później w ciele deformanta Adam i Angelika będą przemierzać przestrzeń i czas w poszukiwaniu odpowiedzi na zagadkę egzystencji Zamoyskiego, która zaprowadzi ich na tajemniczą planetę Narwę. Co tam znajdą? Jakżeby inaczej ODPOWIEDŹ.

Co jest naprawdę fajne w „Perfekcyjnej…” to to, że czytelnik w świecie przyszłości stworzonym przez Dukaja jest zupełnie jak Zamoyski czyli cytując klasyka – jak pijane dziecko we mgle. I razem z bohaterem czeka nas przyspieszony kurs dostosowania świadomości XXI wieku do XXIX. Jak to się skończy? Oczywiście najwyższą formą HS, wszak jest to książka o ewolucji o tym, że lepiej przystosowana forma wypiera tą przystosowaną gorzej…

I tak kiedy tylko nasz mózg ewoluuje do języka i wizji świata Dukaja powieść robi się  naprawę wciągająca, a przy okazji kształcąca, bo jak zwykle przemyca on w swojej książce o wiele głębsze treści niż sama fabuła. M. in. Dukaj proponuje ciekawe wyjaśnienie tego czym jest kultura, cywilizacja i po co nam to wszystko. Porusza też klasyczny problem rozdzielnia ciała i umysłu i tego jak człowiek ewoluuje przybierając różne formy. Jak w każdej z jego książek, które dotychczas czytałam w „Perfekcyjnej niedoskonałości” jest też obecny motyw relacji rodzic-dziecko. Jeśli znamy „Dzieło i życie” to wszystko staje się bardzo ciekawe, prawda? 

Ile jest w nas z naszych twórców? Czy jesteśmy niezależnymi bytami, czy nie ma ucieczki przed tym jak nas zaprogramowano? Czy można w ogóle być sobą, skoro zewsząd coś nas ogranicza – zaczynając od naszego DNA, ciała, płci czy rodziców, a kończąc na kulturze i cywilizacji? Czy w ogóle można wyzwolić się z ciała? A jeśli można to czy wyzwoliwszy się z ciała jest się jeszcze człowiekiem?

Dużo trudnych pytań jak to zwykle u pana Jacka, a wszystko to podane w oprawie bardzo ciekawej wizji przyszłości i fantastycznych przygód takich, jak budowanie smoka z nanocząsteczek. Polecam więc ćwiczyć szare komórki i przeczytać, zwłaszcza, że jak  każda jego książka, najlepsza jest w drugim czytaniu. 

Autor: Jacek Dukaj
Tytuł: Perfekcyjna niedoskonałość
Wydawnictwo Literackie 2004

czwartek, 24 maja 2012

Moja ostatnia perwersja...

...którą jest śledzenie bloga Kamili Zdziebko, nie mogę się powstrzymać, więc dodaję od razu w spisie blogów, które czytam. Może kogoś z was też zahipnotyzuje.

Swoja droga jeśli lubicie naprawdę dziwnych ludzi, to jest coś, co wprawia mnie za każdym razem w niedowierzanie, ale żeby nie było zaglądam sporadycznie;]

Mogło być więcej nagości - recenzja The Avengers


Czy ostatnio nie chce mi się pisać? Raczej nie jest to problemem skoro prawie nikomu nie chce się czytać;] Ale powody są zupełnie inne niż brak chęci i nazywają się „koniec semestru”, wiec zamiast ciekawych rzeczy czytam teraz głównie badziewne naukowe nudy, co gorsza sama je też piszę.


Sądzę, że rozwój humanistyki doprowadzi kiedyś świat do zagłady, ale mniejsza z tym. Jako, że wciąż nie mam kuchni to wczoraj przy okazji wycieczki na obiad do centrum handlowego poszliśmy do kina na Aevengersów i niestety jestem trochę rozczarowana.

 Może dlatego, że spodziewałam się za dużo? Nie wiem. W każdym razie Thor nie ściągnął koszulki, co uważam za skandal! Dobrze, że są nerdy, które nie omieszkają wrzucić tej sceny na youtuba w zwolnionym tempie, a oto i ona:

 

Dokładnie tak powinien wyglądać facet, chyba, że... jest Tonym Starkiem, który przedstawia się jako "geniusz, palyboy, bilioner, filantrop". Robert Downey Jr. jak zwykle błyszczy w roli Ironmana. Stark nadrobił więc trochę urokiem osobistym, za brak striptizu w wykonaniu Thora, ale wciąż jak na tylu fajnych facetów w filmie potraktowano ich ciała za mało przedmiotowo, przeciwko czemu protestuję!

Fabuła niestety jest tak mało oryginalna, że aż żenująca. Zwłaszcza w porównaniu do tego co Nolan zrobił wskrzeszając Batmana. W błyskotliwy sposób pokazał on, że komiks nie musi być nośnikiem błahych treści, a z fikcyjnego bohatera można uczynić postać niemal szekspirowską. Tymczasem Joss Whedon postawił sprawdzoną, ale zarazem nudną i przewidywalną klasykę. Scenariusz w skrócie – jest jedna zły facet z kompleksami, czyli Loki gładko ulizany brat Thora, który postanowił się zemścić za swoja ostatnią porażkę i zniszczyć ziemię. Do tego celu zaprasza paskudnych kosmitów – zresztą, żeby było czarno na białym Loki jest niezbyt urodziwy, wymizerowany, nie dorównuje żadnemu z Avengersów przypakiem, a do tego jest zakompleksionym i małym bogiem. Ktoś płowieniem przetłumaczyć Jossowi Whedonowi „Kłamcę” Jakuba Ćwieka, może by chłopak zobaczył jaki potencjał zmarnował.

Co by długo nie pisać Loki sprowadza kosmitów, za sprawą, a jakże! tajemniczej niebieskiej kostki, która emituje niewyobrażalną energię. Potem jest fajna rozpierducha i wszystko pięknie wybucha w Nowym Jorku, jak możecie to sobie obejrzeć w trailerze, a potem wiadomo wszyscy będą żyli długo i szczęśliwi, aż do następnej części, bo oczywiście


Bez wątpienia największą zaletą The Avengers jest obsada – to po prostu plejada świetnych aktorów pod wodzą Samuela Jacksona, którzy doskonale weszli w swoje role. Jednym z bardzo pozytywnych zaskoczeń był dla mnie Mark Ruffalo jako Hulk, który wcześniej Hulka przecież nie grał,  naprawdę poradził sobie świetnie.

Nawet mój nieulubiony bohater super-hiper patetyczny Kapitan Ameryka, który jest ultra poprawny, wspaniały, nie ma żadnych wad i wygląda jak Ken, wypadł całkiem nieźle. Sam film „Captain America” był wg. mnie totalną porażką naszpikowaną przesłaniem „warto umrzeć za swój kraj”, a tu takie miłe zaskoczenie. Odpuścili mu trochę, chociaż ostatecznie to on wyszedł na głównego rozjemcę i komendanta.

Nie jestem fanką 3D i uważam, że w większości filmów jest to tylko sposób na wyciągnięcie od widzów większej kasy za bilety, a jednak tu sprawdziło się całkiem nieźle.

Podsumowując człowiek wychodzi z kina bez żadnej refleksji na temat życia, śmierci i miłości, ale czas spędzony miło. No i dużo odwołań do subkultury nerdów, więc było też całkiem wesoło. Polecam jako niezobowiązującą popkulturową miazgę z ładnymi efektami specjalnymi;]


The Avengers
Reżyseria: Joss Whedon



sobota, 12 maja 2012

Polujesz na faceta? Zainwestuj w pistolet i kajdanki


„Jak upolować faceta” Janet Evanovich to jedna z tych książek, które warto wziąć ze sobą na drogę, nie ważne dokąd. Nie tylko dlatego, że samemu się czymś zająć, ale także dlatego, że bestsellerem zawsze można się z kimś podzielić. Ja po samarytańsku dzieliłam się tą książką za współpasażerkami z autobusu w trakcie wycieczki po Chinach i mam nadzieję, że książkowa karma mi to kiedyś wynagrodzi.

Warto tez dodać, że książka bardzo przypadła do gustu mojej babci, która dorwała „Jak upolować faceta” jeszcze zanim wyjechałam. Pewnej nocy kiedy nie mogła spać otworzyła książkę mniej więcej w połowie i do rana przeczytała ją do końca, a później musiała nadrobić początek, ale nie żałowała podsumowując lekturę słowami „w końcu to bestseller”.

Tak to już z Evanovich jest, że jak się zacznie czytać, to już trudno przestać, chociaż  nie ma co ukrywać, że nie jest to najambitniejsza lektura pod słońcem, wszak autorka swoją pisarską karierę zaczynała od romansów, do których „Jak upolować faceta” mimo sugestywnego tytułu do tego niezbyt jednak nie należy.


Większość kobiet polujących na mężczyzn dla pieniędzy stara się ich naciągnąć na jak największe ilości sukienek i biżuterii, tudzież zaciągnąć ich przed ołtarz, aby zapewnić sobie stały dopływ gotówki. To zrozumiała i logiczna strategia. Tymczasem Stephanie Plum właśnie rozwiodła się z mężem, straciła pracę, a jedyną szansą na szybkie podreperowanie budżetu okazuje się doprowadzenie na policję Josepha Morellego. Jakby nie wystarczyło, że jest on policjantem oskarżonym o morderstwo, to w pamięci naszej bohaterki zapisał się jako przystojny drań, który w liceum wykorzystał ją i porzucił, a potem wszystkim z dumą o tym opowiedział.

Stephanie oczywiście najpierw decyduje się zostać łowczynią nagród, a dopiero potem orientuje, że zupełnie nie ma pojęcia jak się za to zabrać. Jak łatwo się domyślić dzięki temu książka będzie bardzo dowcipna, a my będziemy się dobrze bawić śledząc kolejne potknięcia Stephanie.  A nie będzie ich mało, bo Morelli  okazuje się być nie tylko przystojny, bystry, ale także ma wyjątkowo wredne poczucie humoru.

Złapanie go nie będzie wcale proste, a przy okazji nasza dzielna bohaterka odkryje, że za rzekomym zabójstwem o które oskarżony jest cel jej polowania kryje się głębsza i o wiele mroczniejsza intryga niż mogłaby się spodziewać. Ale mimo iż pozornie łatwe zadanie przerodzi się w grę na śmierć i życie, to nawet nabycie kajdanek i nauka korzystania z broni palnej w przypadku Stephanie Plum zaowocują komicznymi konsekwencjami.

Napomknę jeszcze tylko, ze mi chyba najbardziej spodobała się mocno niepokojąca postać Benita Ramireza, jakoś tak średnio przystająca do tej wesołej historii, co dobrze świadczy o autorce. kto wie, może jeszcze kiedyś napisze coś w stylu Stephena Kinga?

Tak jak już pisałam na początku jest to wszystko wciągające, i dobrze się czyta, chociaż świadomość, że to pierwszy tom z 18, nie pozostawia jakichkolwiek złudzeń co do tego jak cała historia się skończy. Na pewno nie powiedziałabym, że jest to najlepszy kryminał jaki kiedykolwiek czytałam, ale książka jest zabawna, dynamiczna i nie wpada przesadnie romansowy charakter. Dlatego nie dziwi mnie absolutnie, że ktoś wpadł na pomysł zrealizowania filmu na podstawie „Jak upolować faceta”, którego wg mnie bardzo zachęcający trailer poniżej:



Autor: Janet Evanovich
Tytuł: Jak upolować faceta? Po pierwsze dla pieniędzy
Wydawnictwo: Fabryka Słów 2012

piątek, 11 maja 2012

Za co Maarten Troost nie lubi Chin?


Nie było mnie długo, że hoho, ale oczywiście nie marnowałam czasu i przez pół świata wlokłam ze sobą książki, żeby przypadkiem nie zaniżyć swoich czytelniczych statystyk. Zmiana czasu po powrocie z Chin podziałała na mnie w taki sposób, że godzina 20 to dla mnie środek nocy i ledwie jestem w stanie dotrwać do północy w stanie jako takiej przytomności, dlatego zamiast napisać coś od razu robię to dopiero dzisiaj.

Wyruszając w drogę zapakowałam do walizki „Zagubionego w Chinach” Maartena Troosta, „Jak upolować faceta” Janet Evanovich i „Perfekcyjną niedoskonałość” Jacka Dukaja. W takiej kolejności czytałam i w takiej postaram się opisać swoje wrażenia.

Kiedy byliśmy już na miejscu pewien pan zauważywszy, że czytam „Zagubionego w Chinach” powiedział, że on też to czytał przed podróżą, ale żonie odradził, bo inaczej na pewno by z nim nie pojechała. I miał rację.

Troost zdecydowanie za bardzo przejmuje się ochroną środowiska, prawami człowieka, karą śmierci i mocarstwową pozycją kraju rządzonego przez komunistów. Pan Maarten wolałby, żeby to Europa z Ameryką nadal wiodły prym w świecie i zaszczepiały wszędzie demokrację (chociaż deklaruje, że nie lubi metod szerzenia demokratycznych wartości wg. Georga W. Busha) i przez większość książki, czuć, że jest trochę rozgoryczony tym, że Chinom tak dobrze się powodzi. Bo fakty są takie, że my mamy kryzys, a Chiny są pierwszą gospodarką świata, więc Maarten ma do nich o to żal.

Nie czytam wielu książek podróżniczych, ale ta nie będzie zbyt praktyczna dla kogoś, kto planuje wybrać się do Chin na własną rękę. Maarten ma dość łatwo, bo ma znajomych w Chinach, sypia w hotelach i podróżuje samolotami, a raz nawet zatrzymuje się w jednym z najdroższych hoteli w Sznaghaju.  Nie jest on wiec typowym podróżnikiem z plecakiem i Lonley Planet pod pachą, ale z drugiej strony nie jest też masowym turystą, który zwiedza wszystko według programu tak, jak ja. Warto pamiętać w trakcie lektury, że jest on dziennikarzem politycznym, który pojechał do Chin po to, żeby napisać książkę i wszystkie obserwacje prowadzi pod tym kątem. 

Książka Maartena Troosta jest bez wątpienia ideologiczną pułapką, ale czyta się ją po prostu wspaniale, jest zabawna, ironiczna, błyskotliwa itd. Autor sam siebie przedstawia jako biednego idiotę, który w Chinach czuje się jak pijane dziecko we mgle z czego raz po raz wynikają zabawne historie. Po prostu nie sposób go nie polubić, a od sympatii do autora nie ma już daleko do sympatyzowania z jego poglądami.

Jadąc do Chin z obrazem, który Troost naszkicował w mojej głowie spodziewałam się kraju, w którym nie ma drzew, miasta są zaśmiecone, nad wszystkim wiszą żółte opary smogu, wszędzie panuje ścisk i tłok, jest brudno, wszystko robi się byle jak, a krajobraz upiększają malownicze góry gruzu. Może to i dobrze, że byłam nastawiona na coś takiego, bo tym bardziej urzekły mnie nowoczesne miasta, odważna architektura, drogi bez dziur, pociąg mknące 160km/h, szybkość z jaką Chińczycy wszystko budują, repliki zabytków, które trudno odróżnić od oryginałów, pięknie utrzymana zieleń miejska i malownicze ogrody.

Różnica między moją wizją, a wizją Troosta jest taka, że on chciałby zajrzeć Chinom pod dywan i wywlec wszelkie brudy, bo podobno opary z chińskich fabryk dolatują mu pod dom aż do Californi. Mi opary nie dolatują, albo ich nie widzę, a jeśli naprawdę by mnie tak denerwowały zamiast jęczeć przestałabym kupować rzeczy „made in China” i zrobiła wszystko, aby w moim kraju ludziom zachciało się pracować, produkować cokolwiek i wrócić na pierwsze miejsce z zakresie emisji zanieczyszczeń, które USA zaszczytnie zajmowało przez wiele lat.

Generalnie czuć w tej książce żal za utraconą potęgą, zazdrość i krytykę która trafia do serca intelektualisty. Padają tu więc ciosy poniżej pasa takie jak Tybet (a co z Irakiem?), zrujnowane środowisko naturalne (bo wiadomo – tylko Chiny są trucicielami świata), kara śmierci i handel organami zabitych (przynajmniej się nie marnuje), złe traktowanie kobiet, łamanie praw człowieka, totalitaryzm itd. Może by mnie to wszystko ruszyło, gdybym nie była pod takim wrażeniem nowoczesności, porządku, piękna Chin i sympatii jaką okazywali nam Chińczycy.

Nie mam jednak wątpliwości, że warto przeczytać tą książkę, bo patrząc na Chiny sadzę, że żal pana Maartena za końcem supremacji euroatlantyckiej wkrótce i tak będziemy odczuwać na własnej skórze.


A na koniec ja i chiński mur pogrążony w oparach smogu


Autor: Maarten Troost
Tytuł: Zagubiony w Chinach
Wydawnictwo Dolnośląskie