niedziela, 20 stycznia 2013

Apokalipsa na rzecz ekologii

Mam czasem takie wrażenie, że im więcej chciałabym napisać, tym trudniej ubrać mi swoje myśli w słowa. Nic tu jednak nie zamieszczałam ostatnimi czasy dlatego, że zgodnie ze swoim noworocznym postanowieniem dokańczania zaległych lektur czytam ostatnio dukajowski "Lód". W myślach już nawet piszę długi i nudny post o swoim uwielbieniu dla owego autora, ale tymczasem zatrzymałam się na ostatniej części książki i pamiętając z doświadczenia, że u Dukaja najlepsze zawsze jest pod koniec nie chcę więc rzucić się na ten deser jak wygłodniałe dziecko, a delektować się nim w odpowiedniej atmosferze. Do tego jednak potrzeba czau i spokoju, bo "Lód" pod wszystkimi możliwymi względami nie jest lekką lekturą (zwłaszcza wagowo). 

W pewnym sensie czytanie kilku książek jest dla mnie niechlujne, ale "Lodu" do torebki nie włożę, w autobusie nie mogłabym się skupić i nie jest to dobra książka na podczytywanie w przerwach miedzy rozmaitymi codziennym zajęciami. Zawsze jednak muszę mieć jakąś książkę przy sobie i tak wreszcie mój wybór padł na pozycję, którą już od jakiegoś czasu chciałam sobie kupić, a tymczasem znalazłam ją w miejskiej bibliotece. Mowa o "Oryksie i Derkaczu" kanadyjskiej autorki Margaret Atwood, którą przeczytałam w przerwie od "Lodu" i jestem nią absolutnie oczarowana.

Prawdziwą sztuką jest bowiem napisać w prosty i zrozumiały sposób książkę, która zarazem porywa swoją fabułą i jest nasycona głębią, a tak dokładnie jest w przypadku "Oryksa i Derkacza".


Jak wskazuje tytuł posta akcja powieści toczy się w posapokaliptycznym świecie, a konkretnie na wschodnim wybrzeżu USA, gdzie wegetuje ocalała istota o imieniu Yeti. Ponieważ mniej więcej widziałam o czym będzie opowiadać książka na początku w ogóle nie podejrzewałam go o to, że jest człowiekiem. Raczej spodziewałam się, że to jedno ze zmutowanych stworzeń, które przetrwało zagładę. Tymczasem jest wręcz odwrotnie i to właśnie Yeti, a raczej Jimmy  wracając wspomnieniami do historii swojego życia opowiada czytelnikowi o tym jak doszło do zagłady ludzkości. Z początku ta podróż w pamięci była dla mnie o wiele ciekawsza, niż równoległy wątek fizycznej podróży bohatera do ośrodka badań naukowych w którym zaczęła się apokalipsa, ale z czasem obydwie stały się równie intrygujące.

Yeti/Jimmy urodził w rodzinie naukowców pracujących dla jednej z medyczno-genetycznych korporacji, które rządzą światem przyszłości. Wychował się w tzw. "kompleksie" czyli jednej z wielu podobnych enklaw dla zamożnej klasy średniej. W świecie, w którym żył Jimmy  klimatyczne zmiany sprawiły, że rozpuszczone lodowce zatopiły część kontynentów, pogoda jest całkowicie nieprzewidywalna, przeludniony glob boryka się z coraz większymi problemami demograficznymi, a wielkie miasta nazywane są plebsopoliami i tym właśnie są. W uniwersum "Oryks i Derkacza" luksusem jest jedzenie prawdziwego mięsa, a z drugiej strony technologie genetyczne są na takim poziomie, że pozwalają wszystkim których na to stać na wyhodowanie sobie dodatkowych organów, wszelkie możliwe modyfikacje ciała, a nawet posiadanie dzieci zaprogramowanych na urodę, inteligencję i wszystkie cechy charakteru o jakich zamarzy się rodzicom.

Jimmy niestety jest, jak mówi sam o sobie, "człowiekiem słów", co czyni go zdecydowanie mniej wartościowym w świecie, gdzie największe zyski czerpie się z odkryć nauk ścisłych. Przeciwnie rzecz się ma z jego najlepszym przyjacielem nazywanym Derkaczem, który już od dzieciństwa przejawiał wybitny talent w zakresie nauk przyrodniczych dzięki czemu Jimmy, a zarazem i czytelnik ma szansę na zapoznanie się z najrozmaitszymi mutacjami, które wymyśla się dla zysku. Już wiemy, że rzecz nie skończy się happy endem dla ludzkości, ale więcej nie zdradzę, bo prawdziwa przyjemność ma polegać przecież na tym, aby czytelnik sam niczym z puzzli poskładał tą historię i zrozumiał dlaczego Jimmy stał się Yetim i dlaczego świat, w którym żył został zniszczony.

Niestety nie czytałam jeszcze "Drogi" Cormaca McCarthy'ego, ale jeśli film jest dobrą ekranizacją, to myślę, że wydźwięk powieści Atwood jest bardzo podobny. Dlaczego wizja McCarthy'ego jest podobna do wizji Atwood? Otóż dlatego, że w apokalipsie nie ma tu niestety nic radosnego, choć zarazem jest ona w pewien sposób poetycka. Nie wiem czy każdy z nas marzy o tym, aby zostać jedynym ocalałym z kataklizmu, ale wiem, że na pewno nie tylko ja lubię to sobie czasem wyobrażać. W swoich wizjach jestem zazwyczaj zadowolona z tego stanu rzeczy, tymczasem ani oglądając "The Road", ani czytając "Oryks i Derkacza" nie chciałaby się zamienić na miejsca z głównymi bohaterami.

 "Oryks i Derkacz" kończy się nie dając czytelnikowi odpowiedzi na pytanie "I co będzie dalej?", wręcz przeciwnie zostawia go z niepewnością, lękiem i nową porcją pytań, z których najgorsze jest to dotyczące natury ludzkiej. W moim odbiorze to pytanie jest banalne i brzmi - czy my, ludzie jesteśmy potworami? Czy potrafimy tylko niszczyć wszystko, co napotkamy? Podporządkowywać sobie każdą napotkaną istotę? A wreszcie czy jesteśmy aż tak pełni pychy w swoim antropocentrycznie, żeby nie tylko wymyślać bogów na kształt człowieka, ale też przypisywać sobie boskie prawa do ingerencji w środowisko naturalne?

I jeszcze jedna ważna uwaga - chociaż Margaret Atwood pisze o przyszłości, to cały opis futurystycznego świata jest doskonałą i wcale nie zakamuflowaną krytyką współczesności - dehumanizujących technologii, użytkowego traktowania przyrody przez ludzi, patologicznych rozrywek, którym się oddajemy, operacji plastycznych, kuracji odmładzających i całego w gruncie rzeczy żałosnego dążenia do zachowania doskonałości ciała przy równoczesnej ignorancji rozwoju duchowego. Książka na pewno przypadnie do gustu wszystkim, którzy są proekologicznie nastawieni (pewnie dlatego tak mi się spodobała), ale niestety jest też doskonałą wodą na młyn przeciwników GMO (z reguły nie mających bladego pojęcia o biologii) i w ogóle postępu w nauce. Na marginesie dodam tylko, że prawdziwe nastawienie proekologiczne przejawia się w czynach, a nie w pustych deklaracjach "stop GMO" i wszystkich protestujących chciałabym spytać czy oprócz wklejania na swoje fejsbukowe ściany memów rzeczywiście robią coś dla środowiska? Czy tylko krzyczą głośno, kiedy jest to na topie?

W każdym razie książka naprawdę daje do myślenia i polecam ją wszystkim, którzy jeszcze nie czytali, tymczasem ja w najbliższym czasie wybieram się do biblioteki po dziejący  się w tych samych okolicznościach "Rok potopu", a jak zacznę, to pewnie znów nie skończę czytać "Lodu";]

Brak komentarzy: