poniedziałek, 12 maja 2014

Prawdziwa Ameryka, prawdziwa psychoza i prawdziwy "Detektyw"

Nigdy nie zapomnę momentu, w którym po raz pierwszy zetknęłam się z seryjnym mordercą-psychopatą. Siedziałam sama w pokoju, który zajmowałam w internacie, zapadał zmierzch, miałam zapaloną tylko lampką nocną, a w rekach trzymałam dość mocno sfatygowany egzemplarz "Milczenia owiec" i czytałam z zapartym tchem. Nagle, w scenie, w której ma zostać odkryty kolejny trup ktoś zapukał do drzwi! Chyba po raz pierwszy i ostatni w życiu krzyknęłam z przestrachu wywołanego książką, ale musze to przyznać, że zarówno "Milczenie", jak i "Czerwonego smoka" przeczytałam z prawdziwą przyjemnością, choć kryminały to nie do końca moja działka. Cała ta scena przypomniała mi się z tej okazji, że miałam ostatnio prawdziwą przyjemność obejrzeć serial "Tru Detective" lub po polsku "Detektyw" i poszukując mordercy z głównymi bohaterami, dałam się wciągnąć historii Nica Pizzolatto, podobnie jak kiedyś książce Thomasa Harrisa.

A wszystko zaczyna się od tej oto malowniczej sceny zbrodni 



A potem jest już tylko lepiej. W pejzażu rozpadającej się Luizjany, która straszy osiedlami (a może raczej koczowiskami) biedoty, byle jakimi drogami, rozsypującymi się budynkami, których nikt nie naprawił po kolejnych huraganach i widokami porzuconych fabryk, dochodzi do zbrodni. I to nie zwyczajnego morderstwa, a okultystycznego mordu z pięknie rozpisaną scenografią. Zadanie odnalezienia odpowiedzi na pytanie: "kto zabił?" przypada niezbyt zgranej parze detektywów Rustowi Cohle i Martinowi Hartowi. Cały urok narracji w "True Detective" polega na tym, że historię śledztwa poznajemy po latach podczas przesłuchania obydwu detektywów, którzy opowiadają zarówno o przebiegu dochodzenia, jak i o przebiegu łączącej ich relacji.


I tu pierwszy punkt dla serialu - za obsadę. Ostatnio czytałam artykuł o karierze Matthew McConaugheya w związku z przyznaniem mu Oscara i autor słusznie zauważył, że dotychczas nie kojarzył się on z ambitnymi rolami, ale zarówno "Witaj w klubie", jak i "True Detective" naprawdę pokazał, że nie skończy jak Hugh Grant. Co prawda McConaughey jako "mózgowiec" mocno przyćmiewa "twardziela "Woodyego Harrelsona, ale trzeba przyznać, że urodzony morderca zalicza ostatnio bardzo udany powrót do mainstreamu choćby jako Haymitch w "Igrzyskach śmierci" czy jeden z bohaterów "Iluzji". Generalizując są jak przystało na klasyczny schemat dobrani na zasadzie kontrastu - pierwszy wycofany i aspołeczny, ale wyjątkowo bystry, drugi aż nadto uspołeczniony, dobry, ale pogubiony, działający zanim pomyśli.
 

Druga gwiazdka należy się "Detektywowi" za klimat. Tak jak już wspomniałam akcja toczy się w ospałej scenerii Luizjany, podniszczonej, przybrudzonej i wyjątkowo mrocznej. Takiej Ameryki nie ogląda się zbyt często w filmach, a przynajmniej nie w tych mainstreamowych. A tu mamy parkingi dla tirów z tirówkami, zapuszczone mieszkania, narkotyki i tak dalej. Pozornie nie ma to wiele wspólnego z uroczym miasteczkiem Twin Peaks z legendarnego serialu Davida Lyncha, ale w pewien sposób mi go przypomina.  Przede wszystkim dlatego, że tak, jak Special Agent Dale Cooper Rust i Hart szukając przyprawiającego rogi mordercy, zaledwie ślizgają się po powierzchni bagna.


A bagno jest głębokie, czarne i wyjątkowo paskudne i za to oczywiście kolejny punkt dla serialu. Oglądając go naprawdę można nabrać obrzydzenia do gatunku ludzkiego. Do tego dochodzi mieszanka okultyzmu, santerii i voodoo połączona z molestowaniem i składaniem w ofierze dzieci i kobiet. Nic więc dziwnego, że morderstwo z lat 90' nie daje spokoju Rustowi, który postanawia znaleźć głębsze dno starej zbrodni. Co znajdzie na końcu tej drogi? Polecam przekonać się samodzielnie. Warto.

P. S. Jeśli rzuciliście palenie, to lepiej kupcie sobie fajki do oglądania, bo patrząc na palącego Rusta, naprawdę trudno nie myśleć o tym, żeby zapalić;]

Brak komentarzy: