środa, 3 kwietnia 2013

Edward "Wiecznie żywy"

Niestety w Dragon Age'a nie da się grać non stop, bo czasem trzeba wyjść z domu, coś załatwić, popracować itd, a w międzyczasie zawsze można coś poczytać i tak ostatnio w moje ręce trafił ksiązkowy pierwowzór filmu "Wiecznie żywy" autorstwa niejakiego Isaaca Mariona. 

Biorąc do ręki tę książkę z rekomendacją od Stephenie Meyer na okładce (oczywiście pamiętamy, że bardzo ją lubię) pomyślałam sobie "no tak kolejny naśladowca". Zupełnie niesłusznie! "Wiecznie żywy" okazał się jedną z zabawniejszych i błyskotliwszych książek jakie ostatnio czytałam, a pochłonięcie go zajęło mi dosłownie jeden dzień. 


Dlaczego? Cóż Isaac Marion miał fantastyczny pomysł na to, żeby spojrzeć na świat z perspektywy zombie, a nie tak, jak dotychczas bywało, z punktu widzenia bohaterów, którzy desperacko walczą o życie i zachowanie mózgów we własnych czaszkach. Narracja ta jest tak przekonywująca, że choćby dla niej samej warto sięgnąć po "Wiecznie żywego".

Tytułowy bohater nazywa się po prostu R, ponieważ po przemianie w zombie zatracił umiejętność wydawania z siebie artykułowanych dźwięków, pamięć i wiele innych ludzkich odruchów. Mimo to o dziwo nie przestał myśleć, choć są to myśli dość przegniłe i toczące sie na bardzo wolnych obrotach.

R, jak większość żywych trupów, nie wiedzie zbyt ciekawego życia. Wałęsa się po lotnisku, które zombie obrały sobie za obozowisko, słucha starych płyt w samolocie, w którym zamieszkał, a czasem filozoficznie pogrążą się w myślach zadając sobie pytanie o to kim jest. Ta rutyna raz na jakiś czas jest przerywana wypadami na polowanie, którego celem są oczywiście żywi ludzie i ich mózgi.



Zwoje mózgów żywych są szczególnym przysmakiem dla zombie, ponieważ razem z nimi pochłaniają wspomnienia zabitych ludzi i dokładnie to dzieje się z R, kiedy pożera mózg Perrego Kelvina. Jednak tym razem wraz z posiłkiem dzieje się coś dziwnego – R przejmuje nie tylko wspomnienia Perrego, ale także jego uczucia, a zwłaszcza te, którymi darzył on swoją dziewczynę Julie. Miłość trafia go jak grom z jasnego nieba, i R robi coś niezwykłego – zamiast zaatakować ją i pożreć tak wszystkich innych ludzi, zabiera ją ze sobą na lotnisko. 

Jak łatwo się domyślić, dziewczyna nie jest zachwycona tym faktem, ale z czasem okazuje się, że R, jak na żywego trupa, nie jest wcale takim złym kompanem. Właściwie to okazuje się najlepszym facetem pod słońcem - ponieważ nie potrafi zbyt wiele powiedzieć zawsze cierpliwie jej słucha, przynosi jej ulubione danie wygrzebane spośród samolotowych mrożonek, a kiedy chce jej coś przekazać chwyta za igłę gramofonu i korzysta z wybranych fraz w piosenkach. Słodko, normalnie Edward w skórze żywego trupa;]

Później jest ciut gorzej, bo fabuła ma tyle dziur co szwajcarski ser, pełno tu niekonsekwencji i absurdów, ale mimo wszystko zanim do tego doszłam, tak bardzo polubiłam R i Julie, że po postu przestałam się tym przejmować.

Podsumowując polecam wszystkim, którzy lubią się pośmiać, fascynują się zombie i wierzą, że miłość pokonuje wszystkie przeszkody;] Ja tymczasem czekam aż film wyjdzie na DVD, bo spóźniłam się do kina


Brak komentarzy: