czwartek, 26 lipca 2012

Spełniona obietnica Prometeusza

Niestety drink, którego piłam pisząc ostatniego posta był moim ostatnim na dość długi czas. nie wspomniałam wam bowiem o tym, że w ramach ciągłego ruchu na wakacjach musiałam chodzić po lesie i przyczepił się do mnie kleszcz. Niestety był to podły boreliozaur i teraz muszę zajadać azytromycynę, po której co wieczór boli mnie brzuch.

Generalnie nie polecam kontaktów ze straszliwymi nosicielami boreliozy, ale bądź co bądź są one niezłym wprowadzeniem do dzisiejszego tematu czyli recenzji Prometeusza. Możecie spytać czy zwariowałam? Bo co kleszcze mają do cyklu o obcym? Ale nie, antybiotyki nie padły mi na mózg! Jeśli czytaliście posta o erotyce dla nerdów (a jeśli nie to koniecznie to zróbcie) na pewno zwróciliście uwagę na to, że darzę sporą sympatią Xenomorphy, a niestety 90% moich nerdowatych znajomych uważa za lepsze głupie predatory. Bezczelny współgremlin wyjaśnił mi swoją sympatię do uzbrojonych jaszczurów faktem, że obcy to "wielka mrówa"! Najpierw pomyślałam też mi coś! Ale po chwili zastanowienia rzeczywiście coś w tym jest, a przecież mrówki to najbardziej feministyczne społeczeństwo świata;] I w sumie przyznałam mu racje,  chociaż larwy Xenomprphów zdecydowanie są podobniejsze do kleszczy. Nic się nie spodziewasz a tu nagle hyc! I już masz go w sobie:D


Tak w ogóle to szczerze lubię Ridelya Scotta i juz czuję, że ten post będzie długi, nudny i szczegółowo opisujący moje nerdowskie zwejchrowanie, wiec zrozumiem jesli nie dotrwacie ze mną do końca, ale jeśli wam się uda, będę niezmiernie wdzięczna.

O czym to ja...? A tak Ridely, uwielbiam go nawet nie za to, że jest świetnym reżyserem, a za wyjątkową umiejętność portretowania kobiet! Jeśli ten facet nas nie rozumie to nie wiem kto mógłby! Bo kobiety wcale, a wcale nie są takie, jak te wszystkie blondynki z romantycznych komedii, oj nie. Kobiety to bestie, a Scott to widzi i potrafi wspaniale opowiedzieć. Nie będę wam wymieniać tytułów, ani postaci, bo albo powinniście to wiedzieć, albo sobie sprawdźcie. Mi oczywiście chodzi o niezrównaną Ellen Ripley, którą stworzyła Sigourney Weaver (dorównuje chyba jedynie Linda Hamilton w Terminatorze;)

Swoją droga szkoda że na starość Scottowi tak się pogorszyło i popadł w dziwną tendencję do tworzenia qauzi-historycznych filmów przygodowych, takich jak mega nudne Królestwo niebieskie czy Robin Hood. Po co mu to było nie wiem? No i za co te Oscary dla Gladiatora? Bez dwóch zdań powinna je była dostać Ripley

Uprzedzę to głupie pytanie -  nie marzę o tym, żeby być taka jak ona, ale kiedy przyjdą po nas obcy albo w obliczu zombie apokalipsy właśnie taka chciałabym się stać. Jak ja jej zawsze kibicowałam! Ta postać była jak kometa na nudnawym niebie filmów przygodowych wszelkiej maści - wreszcie jakaś porządna bohaterka, a nie przykoksowany naoliwoiny facet biegający z giwerą.

No i Ripley za każdym razem wygrywała z Xenomorphami nie dzięki sile, a umiejętności zachowania zimnej krwi, wytrzymałości i inteligencji. Ale ok, nie siedźmy zanadto w przeszłości, czas wreszcie na Prometeusza.

Popatrzcie sobie na moją ulubioną mrówkę, nie krępujcie się i dajcie sobie na to chwilę czasu, bo jest to widok, którego w Prometeuszu nie ma zbyt wiele, o czym malkontenci na Stopklatce trąbią mniej więcej od dwóch tygodni. A to wcale nie jest wadą filmu.



A teraz dochodzimy do klu - czyli zdania "Bardzo mi się podobał ten film!". Jest wart każdej złotówki wydanej na bilet, a ten nie jest tani, bo to wszak 3D. Dlaczego piszę to w taki sposób? Otóż dlatego, że po przeczytaniu pełnej jęków recenzji Prometeusza autorstwa Tomka Bagińskiego, nie mogę zrobić inaczej. Chociaż w wielu momentach się z nim zgadzam uważam, że przesadził i nie dodaję linka do tych pomyjów, bo sami z łatwością znajdziecie je w sieci. Tomaszu Bagiński piszę to do Ciebie - taką recenzję to można wystawić Twojemu na maksa kiczowatemu spotowi promującemu polską prezydencję w UE (jest tak zły, że nawet nie zamierzam go tu zamieszczać w charakterze dowodu rzeczowego)!

Ok, wreszcie nadszedł czas na moją recenzję. A ta też nie będzie wcale krótka ani treściwa, obiecuję.

Pierwsze i największe wrażenie w całym filmie zrobiło na mnie jego wizualne piękno. Scott jest od lat  rywalem Camerona, i choć nie odnosi tak spektakularnych finansowych sukcesów, dla mnie to on jest zwycięzcą w tym konkursie. Cameron to prosty facet, najpierw robił porządne strzelanki, potem romans stulecia, a na koniec jeszcze odnowił historię Pocahontas. Wszystko to ładne i dobrze wyprodukowane, ale (może z wyjątkiem Terminatora) nie pozostawia człowieka z pytaniami o życie, śmierć, przetrwanie, tożsamość, ludzką naturę, sens życia itd. Tymczasem Scott ma talent do tworzenia filmów po których człowiek ma o czym myśleć, wspomniawszy choćby Balde Runnera.

Co więcej, Scott naprawdę nie potrzebuje wiele, żeby zbudować klimat i opowiedzieć świetną, grająca na emocjach historię, jak nasz ulubiony 8 pasażer Nostromo, którego do dziś ogląda się z przyjemnością. Cameron też to potrafił, ale zwłaszcza na starość polubił wydawać dużo pieniędzy na raczej kiczowate przypowieści z prostym jak drut przekazem .

I tak wracając do piękna w mojej subiektywnej ocenie Prometeusz zdecydowanie przewyższa pod tym względem Avatara. Bo zamiast bawić się komputerem Scott wpadł na lepszy pomysł i zatrudnił świetnego operatora czyli Dariusza Wolskiego. I gdybym mogła kiedyś polecieć w kosmos wolałabym, żeby to był kosmos Scotta, a nie disnejowska bajka Camerona.

To surowe piękno najlepiej widać w pierwszych ujęciach, gdzie właściwie sama natura robi wrażenie. Nie potrzeba mu też żadnych fajerwerków i świecących gałęzi. Scottowi wystarczy niewielka przestrzeń statku kosmicznego i porządny mroczny korytarz, żeby zrobić dobry film. Ponadto na wielkie uznanie w tym filmie zasługuje użycie technologii 3D, a kiedy David uruchamia mapę nieba po raz pierwszy od dawna powiedziałam w kinie "wow", a zdjęcie, które widzicie poniżej nie oddaje tego co widzi się w kinie.













Prometeusz, to film, który zgodnie z nazwą nawiązuje do popkulturowej mitologii obcych, a w zasadzie jest jego księgą genesis. Fabuła filmu opiera się pomyśle, że ekipa specjalistów z różnych dziedzin pod wodzą dwójki archeologów wyrusza na planetę, z której rzekomo pochodzi ludzkość. Dokładnie tak, jak to miało miejsce z ekspedycją do okrytej pod lodem piramidy w Alien vs. Predator (podobnie też sponsorem imprezy w obydwu filmach jest człowiek o nazwisku Weyland). Mało to oryginalne, ale to wszak to tylko pretekst. Co ciekawe nasi bohaterowie nie chcą wcale zdobywać kosmosu -  kierują nimi pobudki bardziej transcendentalne, mianowicie marzą o tym by poznać swoich stwórców/bogów.

Prym wśród nich wiodą Elizabeth (Noomi Rapace) i Charlie (Logan Marshall-Green), którzy bez wahania pchają się w korytarze kosmitów, uczynnie otwierane dla nich przez androida Davida (Michael Fassbender). W sumie od razu wiadomo kto będzie nową Ripley, a Charlie jest dla niej jednie przystojnym tłem.


Nowego androida też nie trzeba specjalnie przedstawiać, a Fassbendera w roli pomocnego acz nieco demonicznego Davida nie sposób go nie lubić, choć zdecydowanie nie jest dobrym duchem tej podróży. Trzeba mu przyznać, że zagrał naprawdę świetnie a jego postać jest staromodnie elegancka, a przy tym błyskotliwie ironiczna, sympatyczna i równocześnie zdystansowana, a mimo całej swojej pozornej usłużności jednak złowroga. Naprawdę wielki talent, który z przyjemnością się ogląda.


Wracając do akcji na planecie na którą trafia nasza drużyna rzeczywiście znajdują się protoplaści? kreatorzy? a może rzeczywiście bogowie ludzkości, tyle, że wszyscy są martwi. Ekspedycja przeszukuje więc krok po kroku tunele budowli, którą po sobie pozostawili i oczywiście, nie zważając na to, że coś co ich zabiło wciąż może być w środku, otwiera wszystkie drzwi, które powinny pozostać zamknięte. Nie trudno się domyślić, co znajdą za tymi drzwiami - złe czarne rzeczy, które zjedzą po kolei wszystkich członków załogi. I nie chcę słuchać jęków, że to spoiler - na tym w końcu polegają filmy o obcych i predatorach.

Więc tak jak we wszystkich filmach z cyklu w Prometeuszu będziemy obserwować załogę walczącą o życie z nietypowym wrogiem, a mianowicie ewolucją, którą najprawdopodobniej nasi stwórcy zafundowaliby całej Ziemi, gdyby tylko udało im się dożyć tego momentu.

Koniec filmu jest doprawdy epicki, a przez ponad dwie godziny jego trwania ani przez chwilę się nie nudziłam. Jeśli zastawialiście się skąd się wzięły Xenomorphy, to ten film odpowie na to pytanie, ale wszystkie pozostałe wątpliwości nie tylko nie zostaną rozwiane, a wręcz przeciwnie osnute jeszcze gęstszą mgłą pytań. Mi się to akurat podoba, a twórcom filmu zostawia szeroko otwartą furtkę do stworzenia kolejnych części tej historii z czego oczywiście się cieszę.

Poza tym lubię popkulturę za to, że tak dobrze rezonuje rozmaite współczesne lęki, nadzieje i spekulacje.  W wypadku Prometeusza jest to aktualny dziś temat modyfikacji genetycznych, ewolucji, a nawet kreacjonizmu.

Są w tym filmie pewne denerwujące nieścisłości, bo Ridley Scott chyba nie miał nigdy cesarskiego cięcia. Gdyby miał, wiedziałby, że trzeba wciągnąć z brzucha łożysko i że długo po czymś takim nie można biegać.  Nieco zawiódł też moje nadzieje co do praludzi - wyjątkowo agresywny i niekulturalny gatunek, który do tego nie potrafi usiedzieć na przeznaczonym dla siebie fotelu. No i wreszcie ten facet, który łaził jak postać z japońskiego horroru - też był trochę nie na miejscu. Dużo osób płacze też nad brakiem Xenomorphów, ale jak już wspomniałam dla mnie nie jest to wada. W tytule tego filmu nie występuje wszak słowo "obcy".

I na koniec świetny trailer


A jak wam mało Xenomorphów, to tutaj mój ulubiony film dokumentalny na ich temat. Nerdy są szalone;]

Brak komentarzy: